sobota, 13 stycznia 2024

Kiedyś byłem twardy jak masło z lodówki, a teraz chcę być miękki jak masło na słońcu

Gdy przyglądam się krwi na mojej pięści, ciężko uwierzyć mi, że wypłynęła ze mnie. Chciałbym myśleć, że ubrudziłem się nią jak po zjedzeniu tarty malinowej i wytarciu ust wierzchem dłoni. Ale prawda jest taka, że wydobyła się z mojego ciała jak lawa z wulkanu, poparzyła, spaliła mi skórę do kości, a potem dalej, aż mogłem przejrzeć się na wylot.
Gdybym umiał zabijać spojrzeniem, zmasakrowałbym cały tłum ludzi. Przejechałbym po nim wzrokiem, patrząc, jak błyski w moich źrenicach rozrywają ciała, a zmarszczone czoło miażdży kości na proszek, wyciskając krew niczym z wyżętej mokrej ścierki. Z każdym rozszerzeniem moich nozdrzy kolejny wybuch rozrzucałby ludzi na boki, łamiąc ich kończyny i odrywając mięso, a łzy wściekłości z moich oczu wzbudzałyby oceany posoki. Naprawdę strasznie bym tego chciał. Tak bardzo, że czasami się duszę z tego pragnienia i czuję, jakbym miał od niego wybuchnąć.
Chciałbym też złapać wszystko, co jest do złapania, po czym rozerwać to w strzępy. Meble w drzazgi, ubrania w skrawki, ciało w ochłapy mięsa, no i przede wszystkim ściany w drobny kamienny pył, żeby ich zabrakło i żeby sufit mógł pochować mnie w resztkach tego małego świata, w którym byłem zamknięty. Żebym ze wszystkich sił próbował wstać i dalej rozszarpywać, ale żebym nie był w stanie i żebym tak się napinał w tym celu, że moje mięśnie popękałyby jak guma.
Zaciskałbym zęby tak mocno, że stłukłyby się jak porcelana.
I leżałbym taki sflaczały, bez mięśni, bez zębów, z pogruchotanymi kośćmi, jak czekolada pozostawiona w rozgrzanym samochodzie. Chciałbym czuć się taki rozpuszczony i bezwładny, żebym mógł nie stanowić dla niczego żadnej przeszkody, tylko oblewać sobą łagodnie przestrzeń.
Wtedy nie musiałbym chować się wyłącznie w znajomej dłoni, w której czuję się bezpiecznie, bo wiem, że nigdy mnie nie zmiażdży, nigdy nie zaciśnie się wystarczająco mocno. Byłbym bezpieczny w każdej, nawet najściślejszej pięści. Wylałbym się z niej spokojnie górą lub dołem, przecieknął przez palce, ułożył wzdłuż zgięć na skórze jak zgnieciona plastelina i wszystko byłoby dobrze.
Nie rozrywałbym sobie gardła krzykiem, tylko świszczał cichuteńko wiatrem.
Krew by ze mnie nie wypływała, tylko rozlewała się w środku niczym w balonie z wodą.
I nie bulgotałaby, tylko szumiała spokojnie jak w strumieniu pełnym kaczek.
Kiedyś to się wydarzy. Będę leżał spokojnie wraz z kotem na słońcu i tak jak kota będzie można wlać mnie do miękkiego, przytulnego kartonu. Tak jak on będę zanurzał się w podłodze, jeśli tylko będzie mi dość wygodnie i będę tak samo mruczał, przeciągając się w pościeli.
Nikt już nigdy się mnie nie przestraszy. Sam już nigdy nie będę się siebie bał.
Tylko proszę cię, Boże, pozwól mi dotrzeć tam bez spalenia świata.

28.11.2023

niedziela, 7 stycznia 2024

Chciałbym móc zobaczyć, jak umieram

Patrzeć sobie powolutku, jak światło opuszcza moje oczy; jak stają się matowymi, szklanymi kulami, wypełnionymi jedynie cichutką, rozległą ciemnością. Coś podpowiadałoby, że gdybym ich dotknął, opuszki moich palców zagilgotałby delikatny chłód, ten sam, co od poręczy schodów, gdy późną nocą opieram się o nią, bo nie mam siły wyjść z tunelu metra, by jakoś doczłapać do domu.
Być może będę wtedy już stary, ze zwisającą skórą zwiniętą w grube zwały, spomiędzy których będzie dało się wygrzebać pozlepianą ropę, rulony szarego brudu i farfocle wyschniętych łez. Ciało będę miał poprzerywane głębokimi bruzdami, do których będzie można zajrzeć i znaleźć w nich moje najgorsze, najtrudniejsze wspomnienia. Drobne pajączki pęknięć, niczym na starej skórzanej kanapie, będą pokrywać moje oczy i paznokcie, a włosy zmienią się w cieniutkie nitki rzadkiego jedwabiu, z których bliscy ukręcą mi ten ostatni, słabiutki, najdelikatniejszy stryczek.
Nic nie będę już ważył, więc i tak mnie utrzyma.
Być może jednak będzie to jutro. Spojrzę wtedy w lustro zawieszone w łazience – to samo, w które plułem zawsze śliną, zmieszaną z pastą, zmieszaną z krwią – i nie poznam człowieka, który się w nim odbija. Nie będzie miał w sobie tego przestrachu, że za chwilkę wywinie się na drugą stronę, że jak jeszcze raz zakręci korbką to wyskoczy z niego z wrzaskiem diabeł.
Zagrzechotam maleńką buteleczką, w której kryją się wszystkie moje białe flagi i wywieszę je co do jednej, a potem obleję wódką, litrami wódki, wiśniówki, czereśniówki, cytrynówki, brzoskwiniówki i tej czystej, tej najbliższej, najbardziej znajomej, i podpalę je w cholerę.
Wejdę w ten ogień i wreszcie będzie mi ciepło.
A może owinę się w kołdrę, w rulonik, tak ściśle, że sam stanę się moją kołdrą, że zlepi mi się ze skórą, że włókna mnie i bawełny zwiążą się ze sobą w takim uścisku, w jakim powinienem samego siebie miłośnie udusić. Staną się jednym, miękkim zwitkiem materiału, którego nikt nie zgniecie, bo tego się przecież nie wyrzuca, tylko chowa do szafy, bo kiedyś się jeszcze przyda.
I będę tak patrzył sobie z boku, jak śpię spokojnie w szufladzie, czekając na to jutro, gdy mój siostrzeniec przypomni sobie na ostatnią chwilę, że pani kazała przynieść na technikę jakieś stare szmaty. Pójdę z nim do szkoły i pomyślę, że jeszcze trochę w nim przetrwałem.
Nie umrę tak do końca, jedynie w swojej niezwykłości. W myślach i własnych osobistych wszechświatach, w lękach, w mówieniu, w kochaniu, krzyczeniu. Ale zostanę w codzienności: w projektach na technikę, które kładzie się w gablotce za szkłem, żeby patrzyły codziennie, jak bliscy jedzą na śniadanie jajecznicę ze szczypiorkiem, a przed Wielkanocą myją okna dla Chrystusa.
I ta mała część mnie będzie spokojna. Będzie czuła się w domu.
Będzie oddychać tak głęboko, jak tylko będzie chciała.
I wcale nie będzie marzyła, by zniknąć.

19.09.2023

sobota, 16 września 2023

Rysunek na piasku

Paznokcie zżarłem do krwi, do kości, do knykci, do łokci, do pachwin, aż nachlałem się krwi jaśniutkiej jak rozwodniona różana herbatka. Ramiona mam zbyt męskie, by oszukiwać samego siebie, że jestem jeszcze dzieckiem, ale zbyt drobne, żeby przepychać się w autobusie. Zbyt szerokie, żeby ktoś usiadł w nim obok mnie, i zbyt wąskie, by ktoś bał się zapierdolić w nie barkiem. Kark mam idealnie wymierzony pod topór. Szyję jakąś taką krzywą i z ciągle tańczącym jabłkiem Adama, jak u przerażonego indyka. Przełyk wiecznie ściśnięty, jakbym wciąż się obawiał, że ktoś wepchnie w niego łapę po łokieć. Przez to dławię się ciągle samym sobą i kaszlę wszystkim, co mam.
Zębów mam liczbę nieparzystą i to jest jakieś zjebane.
Mój język jest zbyt twardy i sztywny, zupełnie jak kolana, ale szkoda, że nie kręgosłup. Przez niego nerki są poobijane, spuchnięte, bo tak się ciągle wygina i dlatego wszystko mnie boli, kiedy próbuję sikać. Gardło mam zdarte, więc boli mnie też wszystko, gdy staram się mówić, chyba że mówię cokolwiek, wtedy słowa wychodzą z niego tak łatwo, jak wchodzi do niego wódka. Wszystkie są piszczące i świszczące, zadrżane, pogniecione, jak papierek po cukierku, który ktoś próbował wyrównać, kładąc na nim grubą książkę. Krzyków nie ma, częściej szepty, każdy chrapliwy i bolesny.
Trzeba je z siebie wycisnąć jak resztkę pasty do tych nieparzystych zębów.
Nos mam zbyt duży i płaski, wgnieciony w płaską twarz, pewnie przez tę płaską szybę, do której się przyklejam i próbuję coś dojrzeć, ale nikt nie chce mi nic pokazać. Może to dlatego chrapię, choć istnieje szansa, że staram się po prostu mówić przez sen, ale jedynie wychrapuję orżnięte kadłubki słów, bo jakoś mi głupio, bo jeszcze ktoś usłyszy i nie wiadomo, co sobie o mnie pomyśli.
Zdarza się, że mózg, który wciąż kombinuje przeciw mnie (każdej nocy tworzy nowy plan zapanowania nad moim światem, zdradziecko, jak ręce, które czasami robią dziury w skórze i wyrywają na wierzch gęsie pióra) przeszmugluje jakąś szczerą myśl pomiędzy tymi nieparzystymi zębami, a wtedy boli mnie cholernie wszystko, a on się śmieje, bo wie, że zasłużyłem.
Ja śmiechu nie posiadam – jak usłyszę coś zabawnego, to puszczam z telefonu.
Kości policzkowe mam proste jak od linijki, a czoło pomarszczone, jakby było we mnie najstarsze (na pewno jest za to największe i na pewno najczęściej go używam). Oczy też mam nierówne. Jedno spierdala, bo nie ma siły już patrzeć, woli się odwrócić, drugie jeszcze nie ma odwagi, ale wkrótce też się przekona, że tak będzie dla niego najlepiej. Na zdrowie.
Niech spierdoli wraz z nogami. Słowami. Myślami. Oddechem.
Tym krzywym, nieparzystym uśmiechem.
Gdy moje kostki szykują się do skoku przez przerwę w chodniku, zawsze liczą, że nie doskoczą i w końcu stanie się coś ciekawego. Ale ja wiem, że ta przerwa przynosi pecha, więc ląduję na palcach, byleby jej nie dotknąć, i żeby wszystko było w porządku, i super, i w ogóle.
Czasami chciałbym, żeby ktoś mnie jednak popchnął.
(albo kazał nie skakać)

08.05.2023

czwartek, 30 marca 2023

Może pokochasz mnie tak mocno, że też się pokocham

Kochanie kojarzy mi się ze spacerem w zimie, gdy chłód palił nas w policzki, jakby posypywał solą świeże rany. Zbliżała się już noc, ale otoczenie było jasne jak w dzień, bo światło księżyca odbijało się od pokrywającego wszystko wokół śniegu. Leżał na chodniku, na dachach i szybach samochodów, na torach, po których przyjechał wiozący mnie tramwaj (spóźniłem się pół godziny, a ty stałaś sama jak palec na przystanku, tuptając w miejscu, marznąc i zastanawiając się, czy przyjdę). Był na twojej czapce, na twoim miękkim płaszczu, na twoim nosie oraz pod twoimi oczami.
Pamiętam wszystkie momenty, w których nie wiedziałem, co powiedzieć, i ty też nie wiedziałaś, więc szliśmy razem, ramię w ramię, pozostawiając białe ślady na odśnieżonym kawałku drogi przed kościołem. Zerkaliśmy na siebie, zauważaliśmy wzajemnie swoje piegi, znamiona, blizny; patrzyliśmy, jak włosy na grzywkach sterczą nam troszkę, bo zmokły, a potem zmarzły; jak z każdym krokiem coraz bardziej różowieją nam twarze; jak pozostają nam na rzęsach krople po roztopionych płatkach śniegu. W tamtym momencie było to tak istotne, jak szczegóły na najpiękniejszym obrazie, który zobaczyliśmy kiedyś wspólnie w muzeum i niby przypadkiem wciąż wracaliśmy do sali, w której go wystawiono, bo ciągle chcieliśmy go oglądać, ale nikt nie chciał tego zaproponować, bo głupio było ciągnąć drugą osobę do tego samego pomieszczenia dziesiąty raz z rzędu.
Kochanie kojarzy mi się bardziej z milczeniem niż z mówieniem, bo mówić można o czymś z każdym, nawet ze świeżo poznaną panią, obok której siedzisz w samolocie i to wystarczy, by poznać całą historię jej rodziny, a w szczególności marki aut, którymi jeżdżą mężowie jej wnuczek. Ale nie z każdym można być cicho bez uczucia, że nie mówiąc, robisz coś bardzo nie tak.
Pamiętam wspólne milczenie, gdy leciały już napisy końcowe; przewijały się białym maczkiem na czarnym tle wspomnienia o ludziach, których nigdy nie spotkaliśmy, nie spotkamy i nie zapamiętamy, ale dołożyli swoje cegiełki do uczynienia naszego wieczoru słodszym. Ciszę po filmie i po kawie (zapomnieliśmy, że kubki stoją na podłodze tuż obok, więc pewnie byśmy je przewrócili, gdybyśmy zamierzali kiedykolwiek wstać spod koca). Z telewizora dobiegała nas muzyka, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, bo przecież mieliśmy nasze oddechy i pulsowanie żył w zgięciach łokci ramion, którymi obejmowaliśmy się tak mocno, by ścisnąć się w zwartą całość.
Kiedyś myślałem, że będę zawsze sam, bo nikt nigdy by nie stwierdził, że najpiękniejsze są we mnie moje pęknięcia, a gdy patrzę w lustro, składam się wyłącznie z pęknięć.
Teraz myślę, że nie wiem, czy tak będzie. Nigdy tego nie powiesz, ja też nie uwierzę w to zbyt łatwo, ale gdy będziemy pocić się razem, to może wszystko się jakoś poskleja.

25.03.2023

środa, 22 marca 2023

Jesteś martwą ćmą, która wciąż macha skrzydłami

Masz wielkie oczy, które czasami we mnie wbijasz, trochę z błaganiem, maślanym i miękkim, a trochę z nakazem, zimnym oczekiwaniem, aż wreszcie coś zrobię, naprawię i może choć raz tego nie spieprzę. Ale ja nie wiem, na co liczysz. Nie zbiorę każdej łuski twojego naskórka i nie ulepię cię z powrotem, bo nie jestem rzeźbiarzem. Miałem dwóję z techniki.
Czasami próbuję złożyć cię z maleńkich fragmentów i wychodzi potwór.
Napierdalam go wtedy kijem, aż przestanie się ruszać.
No i trochę wiem, że to moja wina, choć lubię udawać, że wcale nie, i grać zaskoczonego, gdy pytasz, co się stało. Ja? Ja nie mam pojęcia. Może ktoś inny urwał ci kawałek policzka. A gdy nie zostanie z ciebie już nawet szkielet, tylko dym z papierosów i kurz na szafce nocnej, to powiem „sorry, mordo, nie chciałem” i schowam łeb w popiele.
I teraz też sorry, mordo.
Siedzę przy tobie z obieraczką do warzyw i wycinam cię po kawałku, długim i zakręconym, jak resztki ołówka z temperówki. A jak złapiesz mnie za rękę, to mówię, że nie moja ręka. Wiem, że to złe. Ale ty też potrafisz długo udawać, że jesteś cała i zdrowa.
To tak, jakbyś mnie zachęcała do podgryzania. Dajesz ciche przyzwolenie, a potem wszystko jest na mnie. Ja muszę cię posprzątać, jak się rozpadniesz. A potem wytrzymać, że cię nie ma, choć kołdra się tobą lepi, a fifka wydmuchuje z ciebie kółka. A gdy wreszcie się pojawisz, to znowu muszę cię nosić, znowu muszę cię wyjąć i klepnąć w dupę, żebyś zapłakała.
I co mam zrobić z tym, że jeszcze raz cię zepsułem?
Jesteś już tylko macicą, taką poduszką-pierdziuszką w kształcie diabła. Patrzę na ciebie z lekkim zaskoczeniem, bo nie rozumiem, dlaczego właśnie nią. Chcesz mnie ukarać za to, że znów spieprzyłem? Czy zachęcić, żebym cię ratował? Przecież nie mam pojęcia jak.
Gdybym wiedział, byłoby inaczej. Naprawiałbym cię po kawałku, za każdym razem, gdy jakiś oderwę. Budowałbym cię na nowo, może troszkę po swojemu. I może byłoby spoko. Gdybym zgubił kawałek ciebie, uzupełniłbym sobą. Moją szyją, moim policzkiem, moim ramieniem. Pewnie, byłoby mnie wtedy nieco mniej, ale mnie i tak jest tak cholernie, zajebiście dużo.
No, ale nieważne, bo i tak nie umiem. Mogę sobie pomarzyć.
Teraz będę patrzył, jak leżysz i krwawisz, aż w końcu umrzesz i pozostanie obserwować, jak się rozkładasz. Potem może cię wypalę albo wciągnę nosem.
A potem przecież i tak wrócisz.

09.10.2021

niedziela, 19 marca 2023

Chuck Norris

Gdy podeszwy Kacperka zetknęły się z deską, głowa Chucka Norrisa zrobiła się może ciut czerwieńsza, jego nalany polik odrobinę się spłaszczył, ale to by w sumie było na tyle. Skok nie zaburzył nawet przeciągłego chrapnięcia, które wydobyło się z nozdrzy żula.
– No bo ty chuja ważysz – rzucił Kula, nie bez racji. – Jak ja spadnę to zabiję.
– Jak ty spadniesz to mu łeb pęknie, kurwa, jak bańka – potwierdził Wozak i wszyscy zaśmialiśmy się, w głowie mając obraz soczystej, karmazynowej eksplozji.
Pamiętam, że Kaśka spojrzała wtedy na mnie i przewróciła oczami, jakby porozumiewawczo, stawiając pewną granicę między nami a całą resztą. My jesteśmy mądrzy i rozumiemy absurd sytuacji; oni są małpami w zoo, skaczącymi po głowie wąsatego pijaka. Dziwnie było mi z tą intymnością, gdy tak patrzyliśmy sobie w oczy wśród śmiechów. Chciałem uciec od tej niezręcznej chwili, ale też nie miałem jakoś ochoty brać udziału w torturach.
– No to dajesz – powiedziałem, zapraszając Kulę gestem dłoni na deskę. Wozak przytrzymał ją, by nie zsunęła się ze skroni Norrisa, a grubasek wdrapał się na murek (mniej więcej metrowej wysokości). Potuptał chwilę w miejscu, niczym bokser na moment przed gongiem.
W tym czasie Kacperek włożył na łeb obdrapany kapelusz, który leżał w pobliżu menela. My byśmy się nie odważyli, pewni, że mieszkają tam wszy, ale Kacperek i tak był łysy, więc nie miał zbyt wiele do stracenia. Utonął w nakryciu głowy, tak że tylko szczerbaty uśmiech wyglądał spod ronda.
Gdy Kula zeskoczył na deskę, twarz Chucka zrobiła się purpurowa, jakby niewyobrażalnie się wkurzył, ale nie dostrzegliśmy żadnego innego sygnału, że odzyskał świadomość. Odrobina chrapliwego bełkotu, która wydobyła się z jego ust, wskazywała jednak, że nie umarł.
Nagle w naszych uszach zadzwonił przeraźliwy krzyk.
– A co wy tu, kurwa, robicie?!
Nauczeni doświadczeniem popędziliśmy natychmiast do jednej z czterech klatek schodowych w naszej kamienicy. Przepychając się między sobą i niemal taranując nawzajem, dotarliśmy na półpiętro, skąd mogliśmy oglądać przez okno scenę, która rozgrywała się na podwórku.
Pewna pani w średnim wieku (której nie kojarzyłem z wyglądu, więc pewnie nie mieszkała w okolicy) wkroczyła na nie pewnym, stanowczym krokiem. Spojrzała na Chucka Norrisa i pokręciła ze smutkiem głową. Zdjęła deskę z jego głowy, a twarz zakryła leżącym nieopodal kapeluszem (musiał zsunąć się z głowy Kacperka w trakcie ewakuacji). Po wszystkim spojrzała w naszym kierunku i choć schowaliśmy się błyskawicznie, z pewnością dostrzegła naszą obecność.
– Pojebało was, gówniarze?! – krzyknęła. – Chcieliście go, kurwa, zabić?!
W jej głosie nie było gniewu. Tylko smutek. I może rozczarowanie.
– Czy wy wiecie, co mogło się stać? Czy wy, kurwa, mózgów nie macie? – kontynuowała, kierując wzrok na naszą deskę. Wtedy tego nie widziałem, ale gdy później przechodziłem obok, dostrzegłem na niej delikatną smugę krwi. Pewnie od startej skóry Chucka. – Nie może tak być, żebyście takie rzeczy... Wołajcie po ojców albo będę dzwonić na policję!
– Niech dzwoni. – Kula prychnął. – Akurat się kurwy boję.
I miał rację. Żadne z nas się nie bało. Cała ta sytuacja wydała nam się raczej zabawna, dostarczyła kroplę adrenaliny, ale ani odrobiny strachu. Może gdyby ta kobieta nas znała i poszła po naszych rodziców – wtedy rzeczywiście mogłoby nieco zaboleć. Ale była obca, więc musiało nam się upiec. Jedyne co mogła zrobić, to troszkę sobie pokrzyczeć.
Stała tam jeszcze długo, krążąc po podwórku i wymachując niebieską Nokią 3310, jakby widok telefonu miał nas przekonać, że naprawdę zadzwoni na psy. Wiedzieliśmy, że gdyby to zrobiła, policjanci zabiliby ją śmiechem. Akurat będą ganiać dzieciaki po klatce schodowej, zwłaszcza gdy ofiarą jest cuchnący pijak, który zasnął pod murkiem. Co najwyżej zabraliby Chucka na izbę wytrzeźwień, wściekli, że muszą zajmować się podobną pierdołą.
Gdy tak siedzieliśmy i czekaliśmy, aż bohaterska pani zdecyduje się wreszcie odpuścić, Kacperek poszedł do domu po jajka. Bał się nieco, że matka się wkurwi, ale w sumie śmiesznie byłoby porzucać w to irytujące babsko. Wozak był bardzo chętny i natychmiast sięgnął po jedno. Ja niezbyt chciałem brać w tym udział. I nie musiałem, bo Kaśka pociągnęła mnie za rękę w stronę piwnic.

***

Tuż za naszą kamienicą rozciągała się niezwykle długa, szeroka jezdnia, po której każdy samochód pędził, jakby gonił go sam szatan. Pojazdy migały przed oczami, błyszcząc przeróżnymi kolorami karoserii, a dźwięk nie nadążał za ich prędkością i zostawał na chwilę, bucząc nam w uszach. My zaś staliśmy na skromnym, zaniedbanym trawniku i przyglądaliśmy się niewyraźnemu obrazowi, który można było dojrzeć po drugiej stronie ulicy.
Kilka powykręcanych drzew, wypuszczających co najwyżej parę kruchych, samotnych liści. Niewielkie wzgórze porośnięte rzadką trawą. Oraz dom, czy raczej domek, zbity z desek, na pierwszy rzut oka przypominający dawno porzuconą ruinę. Jednak wystarczyło popatrzeć na niego odrobinę dłużej, by dostrzec bijące z niego dziwne ciepło. A w zimę dało się zauważyć nawet pomarańczowe światło, migające w oknie pozbawionym szyby. Z dziurawego dachu wydobywał się czasami dym.
Zawsze byliśmy ciekawi, kto tam mieszka. Nigdy nie odważyliśmy się sprawdzić.
– Jutro wyjeżdżam – powiedziała Kaśka po długiej, krępującej ciszy. – Matka ma dość tego skurwiela, wczoraj mało łba jej nie rozbił. Jeśli on pójdzie łaskawie do pracy, to ja nie idę do szkoły. Zbieramy rzeczy i wynosimy się do babci. Mama złożyła już o rozwód.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc milczałem. W głębi duszy miałem nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, a jej pieprzony ojczym zostanie sam jak palec i zachla się z rozpaczy na śmierć. Ale nie chciałem się z nią żegnać. I nie potrafiłem jej w żaden sposób pocieszyć.
– Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy – kontynuowała. – Raczej nie będziemy chciały tu wracać, niech skurwiel sam sobie gnije w tej jebanej kamienicy. Szkoda, że nie możesz pojechać ze mną.
– Jak zostawisz mi adres, to napiszę ci list – wymamrotałem. – Może dorobię się telefonu, to zadzwonię i powiem, czy ta gnida już zdechła. Jakoś to będzie.
– Jasne. – Uśmiechnęła się smutno. – Zobaczymy się, jak wyrośniemy z tego gówna.
Nie potrafiłem zdobyć się na odwagę, by odwrócić głowę w jej stronę. Było mi wstyd, było mi smutno, było mi bardzo, bardzo dziwnie i chciałem już wrócić do domu.
Ale jeszcze bardziej chciałem przebiec wreszcie tę cholerną ulicę i spojrzeć na swój dom z daleka, tak jak astronauci patrzą na Ziemię z Księżyca. Zostawić go minuty, godziny świetlne za sobą i wrócić dopiero wtedy, gdy poczuję się na to gotowy. Zajrzeć do drewnianego domku przez przegniłe, zbutwiałe okno i wchłonąć policzkami odrobinę jego dziwnego ciepła.
Wiedziałem jednak, że gdy tylko wyciągnę rękę poza bezpieczny obszar trawnika, jakiś pędzący samochód utnie mi ją, niczym żyletka, zapierdalająca z prędkością dźwięku.
Kaśka podeszła do jezdni. Jedno z aut minęło ją tak blisko, że wszystkie włosy stanęły jej dęba, a dłonie niepewnie zadrżały. Ale nie cofnęła się choćby o centymetr. To był taki jej rytuał, podchodziła do krawędzi za każdym razem, gdy odwiedzaliśmy to miejsce. Może dla odrobiny adrenaliny, a może żeby przekonać się, czy tym razem odważy się zrobić jeszcze jeden krok.

***

Następnego ranka w naszej kamienicy miał miejsce wybuch gazu. Gdy wróciłem ze szkoły, w budynku zionęła ogromna dziura, wszyscy zostali ewakuowani, bo przedwojennej budowli groziło zawalenie. Pamiętam, że się nie bałem. Co najwyżej byłem nieco skołowany, być może nawet rozbawiony całą sytuacją. Z Kulą robiliśmy sobie z niej żarty.
Później dowiedziałem się, że zginęły tylko trzy osoby. Kaśka, jej mama oraz Chuck Norris, którego mieszkanie piętro niżej okazało się epicentrum wybuchu. Kilka lokali zostało poważnie zniszczonych, strażacy pomagali wydobyć z nich najpotrzebniejsze rzeczy. Pamiętam, że moja mama płakała, ale ojciec mówił, że przecież teraz szybciej dostaniemy nowe mieszkanie. Normalnie czekalibyśmy na nie latami, teraz przeprowadzimy się niemal natychmiast.
I tak się stało. Gdy odjeżdżaliśmy polonezem mojego wujka, widziałem przez okno ojczyma Kaśki, tę jebaną gnidę. Siedział na podwórku, dupskiem na ziemi, z butelką piwa w dłoni. Kurtkę miał całą w pyle, powieki czerwone i opuchnięte. Szybko odwróciłem wzrok.
Nigdy już nie spotkałem Kuli, Wozaka ani Kacperka. Dostaliśmy mieszkania w różnych dzielnicach, poszliśmy do innych szkół. Wiele lat później popisaliśmy nieco na Naszej Klasie. Dzięki temu wiem, że życie ułożyło im się całkiem nieźle. Z przyjemnością wspominaliśmy czasy dzieciństwa, choć nie rozmawialiśmy o Kaśce ani o Chucku. Jakoś tak nie wypadało.
Nigdy też nie wróciłem w rodzinne strony. Nie odwiedziłem grobu przyjaciółki, nie zajrzałem też przez przegniłe okno starego, drewnianego domku. Tożsamość jego mieszkańców na zawsze pozostała tajemnicą, przyprawioną odrobiną magii.

7.11.2019

niedziela, 10 października 2021

Cola i obwarzanki

– Hej, może się zamienimy?
Na początku myślałem, że mówi do kogoś innego. Minąłem go, więc powtórzył. Wtedy odwróciłem się i przyjrzałem mu uważnie. Jemu oraz papierowej torbie z Żabki, którą trzymał w wyciągniętej ręce. Wydawała się nieźle napakowana.
– Słucham? – zapytałem.
Wyglądał raczej zwyczajnie, nie sprawiał wrażenia ćpuna czy wariata. Koło trzydziestki, wysoki i przygruby, taki misiowaty. Trochę zarośnięty, ale nie jakoś bardzo. Ubrany sportowo, ale całkiem schludnie. W czapce z daszkiem i w okularach z grubymi oprawkami. Uśmiechał się szeroko i można było dostrzec, że nie ma jednego zęba. Skojarzył mi się z Sethem Rogenem.
Kiwnął głową na tę torbę, jakby to miało coś rozjaśnić.
– No, o co chodzi? – rzuciłem niecierpliwie.
– Chcę zamienić się zakupami, ziomuś.
Rzeczywiście, ja trzymałem w prawej dłoni identyczną papierową torbę, również potężnie wypchaną, pewnie podobnie ciężką. Odruchowo wymieniłem w myślach, co się w niej znajduje. Cztery cole w puszkach trzysta trzydzieści mililitrów. Litrowa woda mineralna. Orzechowe Prince Polo. Szczelnie zapakowane tagliatelle z kurczakiem. Duże Lay’s zielona cebulka. W sumie towar o wartości jakichś trzydzieści pięciu złotych. Niespecjalnie chciałem się z nim rozstawać.
Z drugiej strony, też jakoś wybitnie mi na nim nie zależało.
– Nie rozumiem po co – oświadczyłem, a misiaczek zaśmiał się grubym, zachrypniętym głosem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– Dla jaj – wyjaśnił. – A niby po co?
– No dobra, ale nie wiesz, co mam w środku, a ja nie wiem, co ty kupiłeś. Cholera wie, czy to mi się opłaca. Może u ciebie są tylko butelki po piwie i chcesz wyciągnąć ode mnie żarcie?
– A może jestem miliarderem, któremu się nudzi, a moja torba jest pełna hajsu?
– Nie wyglądasz mi na miliardera.
– A jak wygląda miliarder?
Tu mnie miał. Miliarderzy dość znacząco różnią się między sobą. Są wśród nich goście, którzy wyglądają jak chodzące zło, prawdziwi Leksowie Luthorzy, tacy jak Jeff Bezos. Są uśmiechnięci starsi panowie jak Bill Gates. Są przystojni szaleńcy w typie Tony’ego Starka, czy raczej Elona Muska. Może są wśród nich też śmieszne misiaki podobne do Setha Rogena?
Koleś zauważył chyba moje wahanie, bo dodał szybko:
– No weź, ziomuś. W sumie co ci szkodzi?
No właśnie nic mi nie szkodziło. Czysto teoretycznie w torbie mogły być narkotyki, czy jakieś kradzione rzeczy, ale wtedy chyba raczej by mi ich nie oddawał. Bombę też wykluczyłem, bo to byłby niewiarygodnie głupi scenariusz zamachu. Wszystko wskazywało na to, że gość jest po prostu dziwny. A ja mogłem stracić co najwyżej trzydzieści pięć złotych.
Więc się zgodziłem. A on powiedział jeszcze:
– Tylko weź na razie nie zaglądaj. Dopiero jak wrócisz do domu. – Widząc moje zmieszanie, westchnął głęboko i wyjaśnił jak dziecku. – Inaczej nie będzie niespodzianki, prawda?

***

Gdy wracałem, zastanawiałem się, co ten koleś może o mnie pomyśleć.
Nie było chyba nic specjalnie dziwnego w orzechowym Prince Polo, baton jak baton. Woda mineralna też raczej w porządku. Co najwyżej mógłby powiedzieć do siebie „o, ten ziomuś pije Primaverę, a ja Nałęczowiankę, ale beka”. Może trochę dziwne, że kupiłem tylko litr, a nie na przykład dwa, ale to dlatego, że dwulitrowej Primavery nie ma w naszej Żabce. Może pomyśli, że kupiłem ją sobie do biegania? Byłoby fajnie. Nie, żebym biegał, w żadnym wypadku, w ogóle nie robię wiele poza siedzeniem na dupie, ale byłoby spoko, gdyby tak pomyślał.
Czy ja wyglądam, jakbym biegał? Chyba nie. Jestem chudy jak szczapa, ale w bluzie w sumie nie widać. Może wyglądam, jakbym miał jakąś formę. Może sprawiam wrażenie takiego małego, ale porządnego gościa, o jakimś sensownym stylu życia. Może.
Czy ludzie, którzy biegają, piją wodę, czy może raczej jakieś izotoniki, nie wiem, Oshee, czy coś podobnego? Cholera wie. Gdybym biegał to pewnie i ja bym wiedział.
No dobra, ale kolejne produkty były już bardziej istotne. Bo niby kto kupuje cztery cole w puszce? Przecież to głupie. Jedna taka puszka kosztuje dwa osiemdziesiąt, czy coś takiego. No to jak masz cztery, to wychodzi... Tak jakoś... Jedenaście dwadzieścia, nie? To strasznie dużo kasy za mniej niż półtora litra. Już dwulitrowa cola kosztuje znacznie mniej.
Tylko że ja biorę leki, takie okropne leki, co to smakują jak gówno i jeszcze bardzo długo się od nich nie uwolnię. I dlatego nie wolno mi pić alkoholu. A taka cola w puszce jest jak piwo, syczy i smakuje wyjątkowo, relaksuje, jakby z jednej strony dawała energię, a z drugiej odpoczynek. Może to więcej gazu, może ten rytuał otwierania, to pyknięcie, to, że bulgocze, stojąc na biurku. To, że jest taką drobną namiastką zakazanego owocu. Ot, po prostu wolę puszki.
A może on też woli puszki? Może on uważa, że cola w plastikowej butelce w ogóle smakuje jak dupa i piją ją tylko przegrywy. Może zrobi na nim wrażenie, że wolę dopłacić więcej za towar lepszej jakości. W końcu nie jestem plebsem, nie zadowalam się byle czym.
Może pomyśli sobie „huhuhu, prawdziwy człowiek kultury”?
Może nawet nie wyśmieje tego, że jem gotowe żarcie z Żabki. Nie, żebym się tego wstydził, ale... Dorośli ludzie to chyba sobie gotują, prawda? Albo przerywają pracę w biurze, żeby skoczyć na lunch do meksykańskiej restauracji. I siedzą tam sobie w garniturach, z teczkami, z laptopem i wcinają jakieś burrito, czy quesadillę, tak żeby nie uświnić swoich drogich ciuchów. A ja jem odgrzane w mikrofali żarcie z Żabki, nawet nie nosząc przy tym spodni. Bo nie chce mi się gotować.
Gotować ani chodzić do restauracji, czy biegać. Tylko siedzę i piję tę colę, karmiąc swoją cukrzycę i pewnie koleś sobie pomyśli „kurde, ale żałosny facet”.
„Mogłem zamienić się z kimś innym”.

***

Gdy dotarłem do domu, usiadłem po turecku na łóżku i położyłem na nim papierową torbę. Z jakiegoś powodu bałem się do niej zajrzeć. Wcześniej specjalnie nawet nie spoglądałem w jej stronę. Teraz stała przede mną, brązowa z ciemnozielonym logiem, taka jakaś dziwnie majestatyczna, choć nierównomiernie wypchana. Jak skrzynia skarbów. Albo puszka Pandory.
Spędziłem dużo czasu, tępo się w nią wpatrując. Wreszcie westchnąłem głęboko, włożyłem do niej dłoń, cały czas nie patrząc i wymacałem pierwszy, duży, bardzo miękki przedmiot.
Okazało się, że większość torby zajmował chleb tostowy. Ten kwadratowy, przypominający watę i nieprzyjemnie słodki. Nie cierpię go. To znaczy, gdy już się go upiecze, smakuje całkiem nieźle, ale o wiele lepsze grzanki robi się ze zwyczajnego pieczywa. Takiego, które ma smak.
Bo wiecie, tak się składa, że ja uwielbiam świeży, ciepły chleb. Nieważne, jakiego rodzaju, czy z jakimiś ziarnami, czy taki bardziej sypki, czy zwarty. Ważne, żeby pachniał jak żółta piekarnia na mojej ulicy (którą dawno już zamknęli). Gdy przychodziłem do niej jako dziecko, czułem się jak Charlie w fabryce czekolady. Wszystko wokół wypełniał ten ciepły, przyjemny zapach, który wręcz mnie otulał, jakby całował na dobranoc. Chciałem zjeść wszystko, co tam było, by ogrzać się od środka tym uczuciem, tą miłością, która biła od chleba jak od ludzkiego serca. Ale kończyło się na kilku maleńkich bułeczkach, z którymi mama robiła mi kanapki do szkoły oraz jednym bochenku. Było to bardzo, bardzo dawno – kosztował wtedy zaledwie złotówkę.
No, ale nic. Każdy je takie pieczywo, jakie lubi. Kolejną rzeczą, którą wyciągnąłem z torby, był ser w plasterkach. Taki do tostów, co to każdy kawałeczek ma zawinięty w osobną folijkę (ku niewątpliwej radości matki ziemi) i trzeba obrócić go kilka razy, żeby wreszcie odpakować. Nie lubię tostów, nie lubię sera, więc odłożyłem go na bok i ponownie sięgnąłem do torby.
Znalazłem szklaną butelkę z sokiem jabłkowym. Takim o bardzo krótkim terminie przydatności do spożycia, więc pewnie całkiem zdrowym. Uwielbiam je, więc od razu wstrząsnąłem, odkręciłem i wypiłem go duszkiem. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie dbam o siebie – wręcz przeciwnie, jestem dość zapuszczony – ale takie soczki mają niepowtarzalny smak.
Gdy byłem dzieckiem, ale już takim w wieku szkolnym, coś koło siedmiu, ośmiu lat, mama kupowała mi podobny sok, ale przeznaczony raczej dla niemowląt. Nie był gęstą papką, jak Pysie albo Kubusie, ale nie był też zbyt rzadki. Odświeżający i sycący jednocześnie, jakbym zjadł całe jabłko. Do dziś natychmiast przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o witaminach. Jeśli witaminy mają jakiś smak, to wierzę, że właśnie taki. Nie potrafię przypomnieć sobie niestety nazwy tego soku. Pamiętam tylko, że na butelce miał postać przypominającą Pyzę na polskich dróżkach.
Och, rozmarzyłem się. Czas znów zajrzeć do torby z Żabki.
Tym razem wydostałem z niej dwie torebki budyniu w proszku. Takiego, który trzeba wsypać do gotującego się mleka (wstawiasz je do garnka, a potem czekasz, czekasz, czekasz, czekasz, aż wreszcie odwracasz na chwilę wzrok i wtedy zaczyna kipieć), a następnie bardzo długo mieszać. Jeden miał smak czekoladowy, a drugi waniliowy. Obydwa bardzo lubię, więc całkiem mnie to ucieszyło. Jestem zdecydowanie zbyt leniwy, żeby robić sobie budyń, ale gdy mieszkałem jeszcze z matką, jadłem go bardzo często. Nikt inny za nim nie przepadał, więc zawsze wychodziło kilka miseczek wyłącznie dla mnie. Jedną zjadałem niemal od razu, gdy budyń był jeszcze dość rzadki. Drugą w odpowiednim momencie. Trzecią następnego dnia, przed szkołą, po podgrzaniu w mikrofalówce (nie lubię zimnego budyniu). Tak na wspaniały początek dnia.
Kolejną rzeczą była kiść bananów. Odłożyłem ją na później. Następnie, ku swojego ogromnemu zaskoczeniu, wyciągnąłem obwarzanki. Nie miałem pojęcia, że sprzedają je w Żabce. Być może po prostu nie zwróciłem na nie uwagi. Obwarzanki... Obwarzanki są niezwykłe. Dziś nie zachwycają już smakiem, raczej irytują twardością, ale gdy byłem dzieckiem, mogły być kolczykami, mogły być bransoletką, pierścieniami lub naszyjnikiem. Wtedy nie były zbyt twarde – były w sam raz, a przegryzienie jednego tak, żeby nie rozpadł się na kawałki, było zabawnym wyzwaniem.
Kupowaliśmy je na bazarze. Od miłej staruszki w chuście na głowie, która oprócz nich miała tylko pieczarki, cebulę i czosnek. Chodziliśmy tam przede wszystkim po tanie ubrania, ale zawsze udawało się naciągnąć mamę na jakąś zabawkę. Beznadziejnie pomalowaną figurkę z rakotwórczego plastiku (najistotniejszą zdobyczą był He-Man). Taką małpkę czy pieska, co świeci, chodzi w kółko i nudzi się po trzech minutach. Gumowy miecz. Metalowy samochodzik. Mnóstwo skarbów.
I pirackie filmy Disneya na kasetach VHS.
W papierowej torbie znajdowały się jeszcze dwie rzeczy. Oranżadka w proszku, którą natychmiast wysypałem sobie na język (gdy byłem w podstawówce, mieliśmy z kolegami dziwny zwyczaj wciągania jej nosem). A także bańki mydlane. Chyba nie z Żabki, raczej z jakiejś Złotóweczki czy innego Grosika, bo instrukcja była po chińsku, a na opakowaniu znajdował się Pikachu. Niebieski z jakiegoś powodu. Ale tak czy siak, były to bańki mydlane.
Resztę dnia spędziłem więc bardzo radośnie. Siedziałem na balkonie, cieszyłem się ładną pogodą, wcinałem banany (a wieczorem budyń) i wysyłałem w świat jak największe, delikatnie drżące bąbelki. W każdym z nich zamknięta była tęcza.

4.5.2021

czwartek, 17 czerwca 2021

Gdybym miała rewolwer, nie potrzebowałabym smoka

- Witaj, smoku.
- Witaj, dziewczyno.
- Nie powinieneś być przypadkiem odrobinę większy?
- Chyba nie. A czy ty nie powinnaś być przypadkiem odrobinę ładniejsza?
- Punkt dla ciebie.

***

Leżę w łóżku, patrzę na ścianę mojego pokoju i myślę o eonach, o eonach, o eonach.
Na szafce leży nietknięty Harlan Coben, tuż obok stoi od dawna już chłodna herbata, skórki od mandarynek walają się niedaleko, a niedokończone wypracowanie z polskiego spadło z biurka i rozłożyło się wesoło na brudnej podłodze.
Mam to wszystko gdzieś. Przez krótką chwilę jestem wolna.
A potem słyszę domofon.
Instynkt przetrwania każe mi go zignorować, odruchowo podkręcam muzykę, a gitara Slasha miesza się z jękami jakiejś dziewczyny w starej, dobrej „Rocket Queen”. Domofon znika, przestaje istnieć, a ja wygrywam, wsparta cylindrem mojego wymarzonego kochasia.
Nie ma nic. Nie ma nic. Nie ma nic.
Walenie do drzwi pokoju. Zignoruj. Ciesz się wolnością.
Drzwi się otwierają. Zdejmuję słuchawki.
- Tak trudno ci wstać i otworzyć drzwi? - pyta matka, wściekła i czerwona.
- Sorry. Nie słyszałam. - Wskazuję na słuchawki. Wciąż słychać przebijającą się muzykę.
Niewinne kłamstewka dnia codziennego nigdy nie uczynią nas złymi ludźmi.
- Chodź tu i wypakuj zakupy.
- Wolałabym nie.
- To nie była prośba.
Wstaję, przetaczam się do drzwi i jestem kulą goniącą najgorętszego archeologa w historii archeologów. Wpadam do kuchni, mijając wrednego kocura, sięgam po siatki. Mleko do lodówki, mięso do zamrażarki, szynka do lodówki, makaron i płatki do szafki. Coli sobie nalewam.
Piję, jestem wolna, choć zaraz rzucą się do mnie o lekcje.
Przecież odrobię. Przecież i tak to wszystko nie ma sensu.
Przecież i tak nikogo nie obchodzą wierszyki, a wszyscy wiemy, że Słowacki wielkim poetą był.
Wieczorem powkuwam rzeczy, które mnie nie interesują, wbijane mi do łba przez osoby, które mają to wszystko gdzieś, by nigdy już z tej wiedzy nie skorzystać.
- Nie chodź jak słoń, bo Olek właśnie zasnął - słyszę.
Nie oddychaj zbyt głośno, bo Olek właśnie zasnął. Nie myśl zbyt intensywnie, bo Olek właśnie zasnął. Nieś brzemię wrzucone ci na plecy przez kogoś innego, bo tak ma być i już.
Zakupy rozpakowane, pozwólcie mi utonąć.
- Tylko nie siedź godzinami na Facebooku. Odrób najpierw lekcje - słyszę.
Nie, nie będę siedzieć na Facebooku. Przecież o wiele ciekawszym zajęciem jest siedzenie cicho, bo Olek właśnie zasnął. Później odrobię lekcje.
- Dobra - mówię tylko, ponieważ mój mózg błaga o chwilę spokoju.
Potykam się o pampersa wypełnionego sensem życia każdego człowieka, a przede wszystkim nastolatków. I produktem ubocznym istnienia Olka.
- Wyrzuć to, jak już nadepnęłaś - słyszę.
- Dobra - mówię tylko, ponieważ mój mózg błaga o chwilę spokoju.
Pokój. Wreszcie pokój. Przez sekundę.
Słyszę domofon. Siostra wróciła. Wszystko przepadło, a od dybów drętwieją mi ręce.

***

- A nie pomyślałaś kiedykolwiek, że zwyczajnie wymagasz zbyt wiele?
- Nie wydaje mi się, smoku. Proszę tylko o gigantyczny drogowskaz z neonami i brokatową farbą, wskazujący na powołanie i sens życia. To wiele?
- Jeśli mam być szczery, to tak. Raczej tak.
- To sorry. Bo jak się spada w przepaść, to wypadałoby, żeby ktoś bliski podał ci rękę. Bez płynu do mycia naczyń i dziecięcej butelki do napełnienia.
- Ja zazwyczaj nie spadam w przepaść, ponieważ mam skrzydła.
- No jasne. To była metafora. Chodziło mi o to, że nikt ci nie pomaga, każdy odwala swoje i byle do jutra. A ty sobie trwasz i czekasz na zbawienie, bo jutro wygląda identycznie jak dzisiaj i nie widać szans, żeby miało się to zmienić.
- Życie to nie bajka.
- No właśnie. Ale ty jesteś jak z bajki.
- I jestem twoim najlepszym przyjacielem.

***

Kuchenny stół jest gigantyczną pustą przestrzenią, wypełnioną niezręcznością, powietrzem i raz na jakiś czas zapachem jedzenia. Zupki. Dostajemy zupkę.
Odzywa się moja rodzicielka, czyli Całkiem Obca Osoba Numer Jeden:
- Gdzie byłaś?
Skierowane nie do mnie, a do mojej siostry, czyli Całkiem Obcej Osoby Numer Dwa. Przecież wiadomo gdzie ja bywam, a nawet gdyby nie było wiadomo, to żaden problem. Mogłabym nawet brać udział w wielodniowych orgiach organizowanych przez Anonimową Ligę Zarażonych Wirusem HIV, a i tak największą zagadką tego domu jest „z kim pieprzyła się cholerna dorosła kobieta”.
Zapytajmy Herculesa Poirot i udawajmy, że nazwisko właściciela penisa ma jakiekolwiek znaczenie.
- U Pauliny - odpowiada Anka.
Paulina ma ciemne włosy ścięte na dwie długości, dużo mięśni i mercedesa. Z pewnością nie posiada macicy, ale możemy podpiąć czepianie się tego faktu pod dyskryminację gender.
- Jasne. U Pauliny. - Mama jest lepszym detektywem niż Rutkowski i ma od niego fajniejszą fryzurę. - Chodzisz i pieprzysz się z jakimiś staruchami, a ja siedzę z dzieckiem.
Wypowiedziane tonem: „kurde, znowu pada”.
Swoją drogą, Paulina ma trzydzieści parę lat i w żadnym wypadku nie wygląda na starucha.
- Byłam tylko u Pauliny. Przecież się zgodziłaś.
Anka brała lekcje medytacji od samego Buddy i nauczyła się ignorować podobne uwagi.
A może to nie był Budda, tylko Johnny Walker?
- Nie zgodziłam się, żebyś łaziła się ruchać po jakichś hotelach.
Mama nawet nie wyjrzała przez okno, jak siostrzyczka wychodziła, ale swoje wie, ponieważ ma siatkę mafijną szpiegowskich cyganów, która informuje ją o każdym ruchu córki.
Albo po prostu założyła tak i już. Za nią nigdy nie nadążysz.
- Byłam tylko u Pauliny - kłamie Anka. Skończyła już jeść. - Zmywasz? - zwraca się do mnie.
- Nie - odpowiadam. - Dziś twoja kolej.
- Aha. No spoko. Nigdy nie chce ci się nic robić w tym domu.
Milczę, ponieważ milczenie jest złotem, a życie w tej rodzinie nauczyło mnie, że nie tylko dla duszy, ale również dla ciała. Idę do pokoju.
Słuchawki. Muzyka. Axl Rose.
Nagle Anka wchodzi i pyta, czy może przewinąć Olka na moim łóżku, ponieważ na jej jest straszny bałagan. No i owszem, bo wywaliła na nie wszystkie ciuchy z szafki.
- Cześć - mówi przyniesiony na rękach Olek.
Kot miauczy, że mnie nie lubi.

***

- Hmm... Nie należę do najgłupszych smoków. Rzekłbym nawet, że jestem członkiem dość ścisłej elity, jeśli chodzi o inteligencję, to jest zresztą powodem, dla którego mam złote łuski. Jednak nie potrafię chyba znaleźć powodu twojego narzekania.
- Jak to?
- Znam wiele istot, które potrafią stać się niewidzialne. Chochliki, ogniki leśne, wróżki, duchy i zjawy, jak również skrzaty oraz różnego rodzaju stwory natury magicznej. One wydają się bardzo zadowolone z tej umiejętności. Tobie się jednak nie podoba.
- Już ci tłumaczę, stary. Problem polega na tym, że bzdurą jest, jakobym „potrafiła” być niewidzialna. Znacznie poprawniej byłoby powiedzieć, że „jestem”. To niekoniecznie pożądana właściwość.
- Dlaczego?
- Bo czasem człowiek pragnie być zauważony. Chce istnieć, chce coś powiedzieć i chce, żeby inni go usłyszeli. Chce stać się częścią świata, a nie jego tłem.
- Po co?
- Żeby nie czuć się skrajnie samotnym i żeby po coś istnieć.
- Wybacz, przyjaciółko, ale nie rozumiem. Ostatecznie, jestem tylko zwykłym smokiem.
- I to właśnie w tobie lubię. Ponieważ, mój drogi, ty nie jesteś „tylko smokiem”. Z całą pewnością jesteś „aż”. „Tylko” to można być człowiekiem.

***

Ta ławka należy do mnie. Jest długa, szeroka oraz tylko i wyłącznie moja.
Wszyscy inni mijają ją i udają, że nie istnieje. Tej ławki nie ma. Jest tylko goły kaloryfer i okno, na oknie pusta butelka, za oknem winkiel, za którym wszyscy palą.
Mnie nie ma.
I dobrze. Przerwa obiadowa, dwudziestominutowa, zdążę poczytać książkę, zjeść w spokoju kanapkę, spędzając czas z najinteligentniejszą osobą w okolicy. Sobą.
Lubię być najmądrzejsza. Lubię być jedyna.
Nie ma tych wszystkich mijających mnie ludzi, nie ma ich spojrzeń, nie ma samotności, ponieważ coś takiego nie istnieje. Nie ma głosów, nie ma komentarzy.
Jest Harlan Coben oraz kanapka z szynką i ogórkiem.
Nie ma tego dzwonka, ponieważ nie pozwalam mu być, a jestem najważniejsza.
Nie ma następnej lekcji, niemieckiego, na którym nauczycielka szprecha sobie wesoło, ignorując fakt, że absolutnie nikt jej nie rozumie. Nie ma kartkówki z matmy. Nie ma niczego. Jestem tylko ja.
I całkiem mi z tym dobrze.

***

- Chciałabym być tobą, smoku. Odlecieć sobie i mieć wszystko gdzieś.
- Przyznaję, że całkiem przyjemnie jest być mną. Choć niektórzy mogliby uznać, że samotne istnienie i samotne podróżowanie sprzyja przygnębieniu. Ale ja nie jestem samotny, wbrew podejrzeniom całego świata i wszystkich krain. Mam ciebie.
- A ja mam ciebie. Tylko i wyłącznie.
- I siebie.
- I siebie. Całkiem fajną, dopóki nie spoglądam w lustro.
- Nie bój się, moja droga. Już całkiem niedługo.

***

Wracam żwawo do domu, przemierzając pustynię nierówności w chodniku. Mijam sklepy, jak oazy i chętnie zjadłabym coś słodkiego, gdybym miała jakieś pieniądze.
Ignoruję zaczepki i pędzę przez świat skryta za najbezpieczniejszą, prócz kołdry, osłoną: szalikiem w brązową kratę. Odcinam się od rzeczywistości.
Ta jednak uderza mnie w czerwony od zimna nos, gdy tylko wchodzę w bramę.
Jestem w domu. Dom jest wesoły. A nie, jednak nie.
Dzwonię domofonem i nagle JEB! Ktoś otworzył drzwi waląc w przycisk buzdyganem, sądząc po dźwięku. No trudno, wchodzę na klatkę i popycham bramę do mojego więzienia. Jest otwarta. Serce łomocze ze zdenerwowania, a żołądek postanawia je poprzeć.
Słyszę krzyki. Gula w gardle. Cholernie mi gorąco.
- Won stąd z tym twoim pieprzonym dzieckiem! - To matka i jej standardowa śpiewka.
- To jest też moje mieszkanie i mogę w nim mieszkać ile zechcę! - Anka próbuje się bronić, ale do najlotniejszych to ona nigdy nie należała.
Na mamę nigdy nie zadziała podobny argument.
- Niech przyjmie cię ten kutas, który ci zrobił bachora! Gdzie on jest, co?! Zauważył jaką jesteś szmatą i kopnął cię w dupę, póki miał okazję!
Wchodzę. Wstrzymuję oddech.
- Co się stało? - pytam, a mój głos odbija się od Etny i Wezuwiusza, na kilka sekund przed wyczekiwaną erupcją.
- Twoja matka zafarbowała mi bluzkę! - wrzeszczy Anka, tym swoim piskliwym głosikiem, który wyćwiczyła tak bardzo, że wsiąknął w nią na dobre. - Mówiłam jej, żeby prała ją, do cholery, osobno!
- To trzeba było samej prać, a nie pieprzyć się gdzieś po kątach! Myśli sobie, kurwa, że znalazła sobie służącą, opiekunkę do dziecka, a sama chlać i się ruchać, bo to takie przyjemne, nie? I szmat sobie nakupować, kiedy w domu nie ma co jeść!
- Ja, wyobraź sobie, mam co jeść! I moje dziecko też!
- No jasne, więc kupuj sobie szmatki i patrz jak głodujemy, bo przecież TY masz pieniądze!
I tak dalej, i tak dalej.
Coś mnie wypełnia i coś sprawia, że jestem pusta.

***

- Już czas.

***

Nagle łatana styropianem ściana kamienicy wybucha, oblewając wszystko pyłem i niemal przewracając nas na ziemię impetem eksplozji. Tynk lata wokół, niczym śnieg. Słychać obsuwający się gruz. Patrzę na przerażone twarze mojej rodziny.
W powstałej właśnie dziurze znajduje się smok. Piękny, złoty, z kocimi oczami i niezwykłą mądrością kryjącą się w spojrzeniu. Majestatyczny, choć dość mały. Wielkości konia.
Patrzy wprost na mnie, a mi nie jest już gorąco, tylko ciepło. Przyjemnie.
- Co do...? - słyszę głos Anki, jakby z daleka, z innej rzeczywistości.
Mama milczy. Jej oczy urosły do rozmiarów talerzy.
A ja podchodzę do mojego przyjaciela i klepię go po grzbiecie.
- Dziękuję - mówię.
- Córeczko... - zaczyna matka.
Zauważyła mnie, ale odrobinę zbyt późno. Zdarza się. Życie to nie bajka.
Wsiadam na smoczy grzbiet, a jego łuski drapią mnie odrobinę w tyłek.
A potem odlatujemy. Ku linii horyzontu, z dala od wszystkiego i jak najdalej od świata.
Jestem wreszcie wolna.
15.12.2014