piątek, 30 listopada 2018

Gdybym była jeszcze piękniejsza, nazywałabym się Hepburn


Zawsze myślałam, że nieoszlifowane diamenty nie różnią się wiele od tych z pierścionków zaręczynowych. Jeśli już, to co najwyżej kształtem. Sądziłam, że mniej przypominają te błękitne pięciokąty, które kupujesz w grach na komórkę obok złota czy dolarów albo przesuwasz po trzy w rzędzie. Że są chaotycznymi bryłami, ale wciąż pięknymi, wciąż lśniącymi, wciąż pasującymi do perfum Chanel i złotej ery Hollywood (rasistowskiej, ale chociaż pięknej).
Okazało się, że to nieprawda. Nieoszlifowane diamenty bardzo ciężko odróżnić od zwykłych, szarych kamyków, które wpadają czasami do buta i doprowadzają do szału.
Ja chyba jestem takim diamentem (albo zwykłym kawałkiem nudnej skały). Tyle że mnie nie znajdziesz w skropionej krwią kopalni, gdzieś w Afryce, a na warszawskiej Pradze, zaraz za kioskiem Ruchu, obok starej gazowej latarni, którą ktoś przerobił na elektryczną. Leżę sobie pod stertą gnijących liści (lub trupów) i egzystuję (lub bardzo powoli znikam).
Wypłukuje mnie woda. Słona, trochę słodka, jak pot z czoła.
Kiedyś leżałam gdzieś indziej - na chodniku przy Starym Mieście. Nie tam, gdzie chodzą turyści, grajkowie i niespełnieni malarze. Tam, gdzie nie chodzi absolutnie nikt. W jedynej uliczce, w której nie sprzedają zapiekanek, lodów, ani nawet nie można zrobić sobie zdjęcia z żadnym desperatem pomalowanym na złoto. W takiej gdzie znika klimat festynu, a zostaje chłód kamienic.
Leżałam tam, wśród kocich łbów. Wpasowywałam się w krajobraz.
Byłam całkiem szczęśliwa. Fakt, nikt nie mógł mnie tu zauważyć, nikt nie dostrzegł we mnie diamentu, ale nikt też nie odkrył, że piersi mam bardziej płaskie niż jędrne, a sutki bardziej rozlane niż zalotnie sterczące. Że moje usta są wąskie, a biodra wręcz przeciwnie. Że mój tyłek nie kręci się, a trzęsie, a oczy nie błyszczą, tylko blakną, matowieją, niczym schnąca ściana.
Nikt mnie nie kopnął. Nie zgasił o mnie papierosa.
Moim jedynym towarzyszem był rozkładający się trup pisklaka. Takiego łysego, zmarłego ledwie kilka chwil po wykluciu. Z sinymi, wyłupiastymi oczami, przypominającymi piłeczki pingpongowe. Z przezroczystym dziobem, koślawymi nóżkami, skrzydłami jak u oskubanego kurczaka. Wyglądający tak wstrętnie, że nie zjadły go ani koty, ani inne ptaki. Nawet muchy trzymały się z daleka.
Ja zaś patrzyłam na niego i myślałam, jak pięknie prezentowałby się na niebie, w promieniach słońca kluczących między jego lotkami, dodających jego piórom jeszcze więcej barw. Jak wspaniale by błyszczał, gdyby los dał mu szansę. Gdyby nie skończył na tej cholernej ulicy.
Pewnego dnia zniknął. Zostawił mnie samą, w moim własnym kącie.
Szukającą najbladszego błysku diamentu.
11.7.2018 

Trzy posiłki dziennie


papierosy

Mój pokój hotelowy ma numer 27, a to dokładnie tyle, ile mam zębów oraz lat na karku. Śmierdzi w nim twoimi perfumami, chociaż nigdy w nim nie byłaś. Firanki są trochę żółte, nie pomagają nawet proszki starszego z Chajzerów, ani wywieszki, że prosimy raczej nie palić, chyba że państwo bardzo chcą. Na stole leży cerata, która wydaje się mokra, nawet gdy jest sucha.
Naskórek dziesiątek osób opierających o nią łokcie przykleił się już na amen. Kiedyś była w kwiaty lotosu, teraz przedstawia martwe ropuchy wypychane na powierzchnię stawu.
I wszędzie te kółka po kawie, co to obsługa wzrusza ramionami, gdy zdecydujesz się o nich wspomnieć. To nie hotel, skarbie. To wehikuł czasu napędzany szklankami w koszyczkach.
To mieszkanie mojej babci, która mogłaby własną krew sprzedawać jako alkohol dla gimbusów. Zamiast tego miesza: pół kranówy, pół spirytusu z Biedronki. Wstrząsa w butelce po oranżadzie i wyszczerza czarne dziąsła, pocierając coraz większy nos.
Gdzieś tam jesteś ty, kochanie. Pod stołem, pod wszystkim, drapiąc w dno od spodu.

paroksetyna

Moje miejsce u psychiatry to trzecie krzesło od okna (przy zachodniej ścianie). Zawsze czekam tam na swoją kolej, która zawsze nadchodzi dużo później, niż zapisała pani w recepcji. Siedzę sobie spokojnie, a wszyscy gapią się na mnie, tak jak ja gapiłem się na nich, gdy myślałem, że do czubków przychodzą ludzie podobni do łotrów ze "Scooby Doo".
No cóż, skucha. To głównie mili emeryci. Wpadają po recepty, kłócą się, kto był pierwszy i zaczepiają rozmową o niczym. Lub wpatrują się we mnie, bo nigdy nie widzieli dwuwymiarowego człowieka, zbitki kilku wyblakłych pikseli. Wychowali się jeszcze przed Pegasusem.
Powiedz im, skarbie. Powiedz, że minimalizm jest w modzie.
Czasami przychodzą też studenci (lub przynajmniej ludzie w ich wieku). Oni się nie gapią, bo nie chcą być widziani. Wiedzą, że bycie tutaj piętnuje, a ta poczekalnia różni się od innych, choć wszyscy włożyli kupę pracy, by udawać, że jest zupełnie taka sama.
Nie jest, moja droga. Rak to nie demon w głowie, choć od obu bolą czasem stawy, zwłaszcza te od chodzenia prosto. Rak śmierdzi chemią, a nie twoimi perfumami.

paznokcie

Wiesz, że dość często się niepokoję. Nerw całkiem mnie wtedy wypełnia, wlewa się w najtrudniej dostępne zakamarki. Bywa, że nie starczy mu miejsca i ucieka przez oczy, nos, uszy, skórę. Muszę go jakoś zatrzymać, żeby nie skapnął i nie przepalił mi spodni. Chodzę więc w kółko, wydeptując coraz większą dziurę w podłodze. Pewnego dnia spadnę i wystraszę wszystkie szczury z piwnicy.
Nie wiesz, że często obgryzam paznokcie. Czasami aż do krwi, czasami aż do nadgarstków. Gdy dłonie znikają w czerwieni, lubię malować nas posoką na drzwiach od ubikacji. Mnie gołego do kości. Ciebie ubraną po aureolę. Między nami wszystko i jeszcze trochę.
Gdy spadasz z nieba, lądujesz pod moim łóżkiem.
Może dlatego pościel śmierdzi twoimi perfumami, a skarpetki ciągle mi znikają (jak wszystko zresztą). Nieważne. I tak noszę je nie do pary, żeby wmawiać światu, że jestem mniej nudny od ciebie. Ale świat raczej nie daje się nabrać i ciągle pakuje nas do jednej szuflady.
Tej ostatniej. Tej zepsutej, co się nigdy nie domyka.
19.7.2018