sobota, 13 stycznia 2024

Kiedyś byłem twardy jak masło z lodówki, a teraz chcę być miękki jak masło na słońcu

Gdy przyglądam się krwi na mojej pięści, ciężko uwierzyć mi, że wypłynęła ze mnie. Chciałbym myśleć, że ubrudziłem się nią jak po zjedzeniu tarty malinowej i wytarciu ust wierzchem dłoni. Ale prawda jest taka, że wydobyła się z mojego ciała jak lawa z wulkanu, poparzyła, spaliła mi skórę do kości, a potem dalej, aż mogłem przejrzeć się na wylot.
Gdybym umiał zabijać spojrzeniem, zmasakrowałbym cały tłum ludzi. Przejechałbym po nim wzrokiem, patrząc, jak błyski w moich źrenicach rozrywają ciała, a zmarszczone czoło miażdży kości na proszek, wyciskając krew niczym z wyżętej mokrej ścierki. Z każdym rozszerzeniem moich nozdrzy kolejny wybuch rozrzucałby ludzi na boki, łamiąc ich kończyny i odrywając mięso, a łzy wściekłości z moich oczu wzbudzałyby oceany posoki. Naprawdę strasznie bym tego chciał. Tak bardzo, że czasami się duszę z tego pragnienia i czuję, jakbym miał od niego wybuchnąć.
Chciałbym też złapać wszystko, co jest do złapania, po czym rozerwać to w strzępy. Meble w drzazgi, ubrania w skrawki, ciało w ochłapy mięsa, no i przede wszystkim ściany w drobny kamienny pył, żeby ich zabrakło i żeby sufit mógł pochować mnie w resztkach tego małego świata, w którym byłem zamknięty. Żebym ze wszystkich sił próbował wstać i dalej rozszarpywać, ale żebym nie był w stanie i żebym tak się napinał w tym celu, że moje mięśnie popękałyby jak guma.
Zaciskałbym zęby tak mocno, że stłukłyby się jak porcelana.
I leżałbym taki sflaczały, bez mięśni, bez zębów, z pogruchotanymi kośćmi, jak czekolada pozostawiona w rozgrzanym samochodzie. Chciałbym czuć się taki rozpuszczony i bezwładny, żebym mógł nie stanowić dla niczego żadnej przeszkody, tylko oblewać sobą łagodnie przestrzeń.
Wtedy nie musiałbym chować się wyłącznie w znajomej dłoni, w której czuję się bezpiecznie, bo wiem, że nigdy mnie nie zmiażdży, nigdy nie zaciśnie się wystarczająco mocno. Byłbym bezpieczny w każdej, nawet najściślejszej pięści. Wylałbym się z niej spokojnie górą lub dołem, przecieknął przez palce, ułożył wzdłuż zgięć na skórze jak zgnieciona plastelina i wszystko byłoby dobrze.
Nie rozrywałbym sobie gardła krzykiem, tylko świszczał cichuteńko wiatrem.
Krew by ze mnie nie wypływała, tylko rozlewała się w środku niczym w balonie z wodą.
I nie bulgotałaby, tylko szumiała spokojnie jak w strumieniu pełnym kaczek.
Kiedyś to się wydarzy. Będę leżał spokojnie wraz z kotem na słońcu i tak jak kota będzie można wlać mnie do miękkiego, przytulnego kartonu. Tak jak on będę zanurzał się w podłodze, jeśli tylko będzie mi dość wygodnie i będę tak samo mruczał, przeciągając się w pościeli.
Nikt już nigdy się mnie nie przestraszy. Sam już nigdy nie będę się siebie bał.
Tylko proszę cię, Boże, pozwól mi dotrzeć tam bez spalenia świata.

28.11.2023

niedziela, 7 stycznia 2024

Chciałbym móc zobaczyć, jak umieram

Patrzeć sobie powolutku, jak światło opuszcza moje oczy; jak stają się matowymi, szklanymi kulami, wypełnionymi jedynie cichutką, rozległą ciemnością. Coś podpowiadałoby, że gdybym ich dotknął, opuszki moich palców zagilgotałby delikatny chłód, ten sam, co od poręczy schodów, gdy późną nocą opieram się o nią, bo nie mam siły wyjść z tunelu metra, by jakoś doczłapać do domu.
Być może będę wtedy już stary, ze zwisającą skórą zwiniętą w grube zwały, spomiędzy których będzie dało się wygrzebać pozlepianą ropę, rulony szarego brudu i farfocle wyschniętych łez. Ciało będę miał poprzerywane głębokimi bruzdami, do których będzie można zajrzeć i znaleźć w nich moje najgorsze, najtrudniejsze wspomnienia. Drobne pajączki pęknięć, niczym na starej skórzanej kanapie, będą pokrywać moje oczy i paznokcie, a włosy zmienią się w cieniutkie nitki rzadkiego jedwabiu, z których bliscy ukręcą mi ten ostatni, słabiutki, najdelikatniejszy stryczek.
Nic nie będę już ważył, więc i tak mnie utrzyma.
Być może jednak będzie to jutro. Spojrzę wtedy w lustro zawieszone w łazience – to samo, w które plułem zawsze śliną, zmieszaną z pastą, zmieszaną z krwią – i nie poznam człowieka, który się w nim odbija. Nie będzie miał w sobie tego przestrachu, że za chwilkę wywinie się na drugą stronę, że jak jeszcze raz zakręci korbką to wyskoczy z niego z wrzaskiem diabeł.
Zagrzechotam maleńką buteleczką, w której kryją się wszystkie moje białe flagi i wywieszę je co do jednej, a potem obleję wódką, litrami wódki, wiśniówki, czereśniówki, cytrynówki, brzoskwiniówki i tej czystej, tej najbliższej, najbardziej znajomej, i podpalę je w cholerę.
Wejdę w ten ogień i wreszcie będzie mi ciepło.
A może owinę się w kołdrę, w rulonik, tak ściśle, że sam stanę się moją kołdrą, że zlepi mi się ze skórą, że włókna mnie i bawełny zwiążą się ze sobą w takim uścisku, w jakim powinienem samego siebie miłośnie udusić. Staną się jednym, miękkim zwitkiem materiału, którego nikt nie zgniecie, bo tego się przecież nie wyrzuca, tylko chowa do szafy, bo kiedyś się jeszcze przyda.
I będę tak patrzył sobie z boku, jak śpię spokojnie w szufladzie, czekając na to jutro, gdy mój siostrzeniec przypomni sobie na ostatnią chwilę, że pani kazała przynieść na technikę jakieś stare szmaty. Pójdę z nim do szkoły i pomyślę, że jeszcze trochę w nim przetrwałem.
Nie umrę tak do końca, jedynie w swojej niezwykłości. W myślach i własnych osobistych wszechświatach, w lękach, w mówieniu, w kochaniu, krzyczeniu. Ale zostanę w codzienności: w projektach na technikę, które kładzie się w gablotce za szkłem, żeby patrzyły codziennie, jak bliscy jedzą na śniadanie jajecznicę ze szczypiorkiem, a przed Wielkanocą myją okna dla Chrystusa.
I ta mała część mnie będzie spokojna. Będzie czuła się w domu.
Będzie oddychać tak głęboko, jak tylko będzie chciała.
I wcale nie będzie marzyła, by zniknąć.

19.09.2023