czwartek, 19 grudnia 2019

Greta

Gdy szłam po szkle, ludzie patrzyli mi pod spódniczkę. Zastanawiali się, ile odsłonię, ile dzieliło będzie moje uda. Przy każdym kroku podłoże trzeszczało, a oni wybałuszali gały, chcąc dojrzeć kolor mojej bielizny. Lub dowiedzieć się, czy w ogóle ją noszę.
Przecież gdyby szkło pękło, jego odłamki posypałyby się w ich rozwarte powieki. Poraniłyby twarze, pocięły policzki jak chłód i maleńkie płatki śniegu. Napełniłyby gardła kryształkami lodu. Oszroniły włosy. A oczy? Czy pękłyby przy tym jak mydlane bańki, pokrywając wszystko miękkim puchem?
Ale nic się nie wydarzyło. Przeszłam, a oni poszli do domu.
Wyszli, gdy znów usłyszeli moje imię, ciekawi czy tym razem sprezentuję im bardziej wzniosłe widowisko. Chciałam to zrobić, naprawdę. Zatańczyć w deszczu, tak pięknie, romantycznie, ale deszcz był czarny jak atrament. Każda kropla odbierała mi odrobinkę oblicza, zakrywała mnie i chowała przed światem, zlewając w jedno z nocą. Gdy całkiem znikłam w ciemności, ludzie wzruszyli ramionami, bo przecież spektakl się zakończył. I tyle. Do widzenia.
Wlałam się więc w ich życia, w ich buty i okna. Wypełniłam zlew, prześlizgnęłam się po brudnych naczyniach, zostawiając wszędzie choć drobinkę smolistego śladu. Żeby wiedzieli, że tu byłam, żeby nie zapomnieli tak łatwo. Żeby pokazać im cokolwiek, żeby chociaż nie przestali patrzeć, skoro nie interesowała ich moje sukienka, a jedynie to, co pod nią. Deptali po mnie, myli się mną i oddychali, pili mnie i jedli, dławili się, kasłali, czasem pluli mną na ziemię. I nic.
Stałam się tak zwyczajna, że smoła zmieniła się w wodę, tak jak krew zmienia się w nią dla rzeźników. W końcu stałam się powietrzem, choć pachniałam tak jak zawsze, byłam brudna jak zawsze i nie zrobiłam nic, by choć troszkę ułatwić im życie. Nie przypomnieli sobie o mnie, ja tylko chodziłam po szkle i znikałam w ciemności, ja tylko miałam majtki oraz uda.
Więc następnym razem przeszłam się po czaszkach.
A ludzie przyglądali się zgrabności moich stóp, gdy te oplatały kości. Chcieli usłyszeć, jak wstrzymuję oddech, gdy tracę równowagę. Byli ciekawi, jaką zrobię minę, jak zabrzmi mój głos, gdy powiem coś wreszcie na koniec. Może nawet zapamiętali pół zdania, ale raczej wyłapując w nim delikatny jęk, manierę, coś interesującego. A czaszki też trzeszczały, pukały, grały świetną muzykę, do której można było tańczyć. To dopiero widowisko. Całkiem moje, oddali mi je na własność.
Wspaniały podarek. Przecież ja mam siebie na co dzień.
Dlatego jutro przejdę się po popiołach.
2.12.2019

wtorek, 6 sierpnia 2019

Mieszkasz w pudełku po kondomach


Chciałem być twoją kotwicą, wbitą głęboko między kocie łby, ale wolałaś żeby były nią tabletki. Wiadomo, trzeba się czymś wypełnić, żeby nie odlecieć i nie utknąć w dziurze ozonowej. Ty jednak ciążysz rzeczami, które ulatują natychmiast, jakby brzydziły się zostać na dłużej. Chemią, papierosami, kolorami TVN-u i może kilkoma kroplami nasienia, które zbiły się już w wałkujący, biały brud, szorstki, kruchy, całkiem jak wszystko, co masz w głowie.
Mówiłaś, że fiut w ustach jest jak papieros, tylko mniej trujący i ludzie gapią się z bardziej skrzywionym uśmiechem. Pamiętasz tę laskę, która chodziła w zimowej kurtce nawet, gdy słońce napierdalało w kark jak rozżarzone żelazko? Cygankę, która krzątała się między kamienicami i robiła laskę za dwie dychy (ponoć, bo nikt nie przyznał się, że skorzystał)?
Wyrzucali ją ze sklepów, bo narzucała się absolutnie wszystkim. Nie przyjmowała odmowy - ani tej grzecznej, ani wspartej paroma kurwami. Jakby nic nie usłyszała. Albo jakby wyleciało jej z głowy razem z imionami dzieci, do których i tak nie ma żadnych praw. Ona mogła mieć podobne podejście do życia, tyle że naprawdę, a nie jedynie na pokaz. Nie po to, żeby poczuć się gorszą.
Kutas nie jest kawałkiem mięsa. To odrobina życia, ale nie ta, którą wydarto brutalnie ze zwierzęcia, byś mogła zatkać sobie nią usta. I w przeciwieństwie do niej nie jebie padliną.
Ty wolisz zapach krwi, prawda? Czerwonej wanny, jakby ktoś ugotował w niej barszcz, zmieszany z wódką i toną ibuprofenu - bo chcemy żeby bolało, ale nie chcemy przecież cierpieć. Pragniemy jedynie tej odrobiny, jak klaps tu i tam, jak pociągnięcie za włosy, jak ten moment, kiedy nie możesz oddychać, ale wiesz, że wkrótce wypełnisz mózg życiodajnym smogiem.
Oczywiście powiesz, że nie. Zawsze mówisz, że nie i uśmiechasz się wesoło, tak fałszywie, że pękają obiektywy lustrzanek. Chyba, że się przyznasz i masz usprawiedliwienie. Lekarza, tego kiwającego główką, jak plastikowy mistrz Yoda w twoim samochodzie, wypisujący receptę na ciemną stronę mocy.
Nie dotrzesz do niej, jeśli nie przerwiesz czyjegoś życia.
No bo pamiętasz pewnie, jak poprosiłaś starego, żeby załatwił ci broń (bo jesteś tylko słabą laską, drwiącą z czarnych marszów, gdy akurat nie chcesz czuć się silna). A on popatrzył ci prosto w oczy, jakoś tak poważniej niż zwykle. I załatwił. Gazową, byś nie mogła się nią cieszyć.
Mówiłem, wszyscy wiedzą. Pokaż cycki, to może na chwilę zapomną.
Tylko ja jakoś nie zamierzam. Bo uwielbiam szukać wygłodniałych kotków, żeby wypełnić się ich mruczeniem. Szkoda tylko, że gdy podsunę im miskę pod nos, to zjedzą i od razu spierdalają. Coś ciągnie je z powrotem na śmietnik.

5.8.2019

czwartek, 1 sierpnia 2019

Opowiem ci o moim mieście

Gdy idziesz Brzeską otacza cię znak równości: z prawej parzyste, z lewej nieparzyste. Za tobą Dworzec Wschodni oraz Stadion Narodowy, przed sobą widzisz majaczące centrum Pragi Północ - Dworzec Wileński i jego pięć razy większy rak, centrum handlowe dla tych, co nie potrafią dojechać do Arkadii czy Złotych Tarasów, a chcą kupić coś, czego nie ma akurat w Biedronce.
W sumie to cholera wie, co można znaleźć w Biedronce. Raz trafi się szafka do składania, w kartonach wywalonych na podłogę zaraz obok wyjścia, jak żarcie dla bezdomnych zwierząt. Innym razem gra za dziesięć złotych czy dron za dwie stówy. Portugalski owad orkiestra.
W Kolumbii Biedronka nazywa się Ara. Tam też udaje, że jest miejscowa.
Gdy idziesz Brzeską, udajesz, że cię nie ma - kroki są leciutkie, ledwie dotykasz podeszwą podłoża. Wzrok wbity przed siebie, w logo Carrefoura, cokolwiek ono przedstawia. Po bokach smutni, młodzi ludzie, chyba, że są na czymś. Starsi weseli, choć zniszczeni. Szczękają butelki, przechodnie drą mordy, ale nikomu to nie przeszkadza, bo tu po prostu tak jest. Leniwie, choć intensywnie, brutalnie, choć spokojnie. Jak w każdej dzielnicy, gdzie króluje marskość wątroby. Wrzaski są szumem, muzyką śpiew dzieci.
Wszędzie czają się ciekawe historie, których nie chcesz nigdy poznać.
Gdy wchodzisz w Ząbkowską, Kijowską, Wileńską, świat zmienia się nagle, choć to ledwie kilka kroków. Zupełnie nowa ziemia, z nowymi zasadami. Tłumy na skrzyżowaniach. Nadepniesz komuś na odcisk to może zniżyć głowę, może dać ci w mordę, może cię po wpierdolu przeprosić. Może też uśmiechnąć się ładnie, gdy wymamroczesz „sorry”. Na Brzeskiej potykałeś się o gruz odpadający z kamienic, tu potykasz się o kubki ze Starbucksa i godność zgubioną przez wczorajszych.
Są jeszcze Szmulki - maleńkie uliczki gdzie nie ma żywej duszy, bazylika w której nie zrobiłem bierzmowania, pełna wspaniałych ludzi, którzy przyszli odpokutować picie, ćpanie, kurwienie na Tuska, czy na kogo tam się teraz kurwi. Szydło, Petru, KOD albo kota Kaczyńskiego. Przed bazyliką gimnazjum i gimnazjaliści, którzy wkrótce znikną (a może już ich nie ma? Rzadko włączam telewizor). Klną bardziej niż dorośli, przeżywając pierwszą miłość wśród bluzgów, śmieci i błękitnego nieba. Dojrzewając w tempie przyśpieszonym, patrząc na chmury lub pod nogi. Niektórzy są szczęśliwi, inni noszą żyletki w plecaku. Używają ich w szkolnej toalecie, gdy akurat nie jest pełna papierosowego dymu.
Wśród nich krzątają się zakonnice, uśmiechnięte smutno. Jak żyję nie widziałem zakonnicy, która nie była smutno uśmiechnięta. Może dlatego, że nie chodziłem na religię - tam bywają pewnie wściekłe, że dzieci chcą żyć, zamiast zbliżać się do Boga. Przecież mają na to czas.
I tak to tutaj wygląda. Pełno kamienic, ulic, bram, podwórek, okolic, a każda jest osobną planetą, z własnymi zasadami, własnym ekosystemem, z własnymi bezdomnymi kotami. Każda cuchnie stęchlizną, wódą i ściekiem. Wszystkie zeżarły mole, pokrył kurz, a ich zapach wypełnia gardło. Oddychasz tym smrodem i czasami masz ochotę zwymiotować, ale bywają też dni, gdy myślisz, że to najpiękniejszy zapach na świecie.
Taka jest Warszawa, warszawka - jak mówią ludzie z reszty Polski (koniecznie małą literą). A może takie jest każde miejsce, w którym się wychowałeś: krajobrazem ze śmieci, ale i obrazem Picassa. Jednak nie każde wstrzymuje oddech pierwszego sierpnia. Niektórzy stają wtedy na baczność, niektórzy pozornie mają to gdzieś, choć ich głowy wypełniają się obrazami. Niektórzy śmieją się, choć nie wiedzą z czego, a są i tacy, co wkurwiają się na hałasujące syreny, choć na bluzach mają symbol Polski Walczącej.
W patriotycznej odzieży kupują kebaba, potem namawiają na fejsie, by strzelać do arabów.
Być może całą Polskę wypełniają sprzeczności, ale nie każde miasto paruje latem krwią, tak jak nie każde załamuje się od ciężaru krzyży. Zmarli siedzą ci nad głową i wciąż o sobie przypominają, nie da się od nich uwolnić, choćbyś bardzo chciał. W końcu akceptujesz, że na każdy kroku towarzyszy ci rój duchów.
Szepczą do ucha, że są martwe. Proszą byś pamiętał, że ty jeszcze nie.
2.8.2017

wtorek, 18 czerwca 2019

Jej cień nie chciał usiedzieć w miejscu

Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Obudziłem się, wstałem, podrapałem po głowie, karku oraz plecach, po czym założyłem szlafrok. Podreptałem do kuchni i nastawiłem elektryczny czajnik. Gdy woda się zagotowała, zrobiłem sobie kawę. Nie smakowała zbyt dobrze, ale rozbudziła mnie na tyle, bym był w stanie dowlec się jakoś do pracy. Pracuję w bufecie pewnego biurowca. Przed wyjściem poprawiłem jeszcze włosy i umyłem zęby. Nie golę się, bo z zarostem całkiem mi do twarzy.
Nie mam samochodu, więc dojechałem na miejsce tramwajem.
Przez większość dnia było dość nudno. Obsługiwałem ekspres do kawy, podawałem kanapki, czasami jakieś słodkie bułki. Z radia dochodziła muzyka, zagłuszając i tak już ciche rozmowy. Gdy ktoś ziewnął, ja również to zrobiłem.
I wtedy nagle weszła dziewczyna. Nie miała białej koszuli, więc z pewnością tu nie pracowała. Zamiast tego nosiła takie długie, sweteropodobne coś. Żarówiasto żółte w dodatku. Pod spodem koszulkę z jakimś bohomazem, pewnie z Cartoon Network. Różowy pasek z królikiem na zapięciu, zdecydowanie zbyt krótką spódniczkę.
I buty na przewielkich platformach. Matko, jaki festyn.
Rozejrzała się. Z jakiegoś powodu pokazała mi język. Tkwił w nim kolczyk.
Zapomniałem wspomnieć o jej włosach, które miały znacznie więcej kolorów niż jeden, a nawet więcej niż sześć. I o tatuażach. I o tunelach w uszach.
Wyglądała jak koszmar rodzica kwitnącej nastolatki.
Ale przyciągała uwagę. Usiadła przy stoliku, po turecku, kołysząc się na krześle. Rozglądała się wokół i sprawiała wrażenie, jakby w każdym kącie bufetu znajdowało się coś ciekawego. Co chwilę przechylała śmiesznie główkę, kontemplując z uwagą.
Wreszcie podeszła i spytała, czy mam może kakao.
- Czekoladowe cappuccino - zaproponowałem.
Powiedziała, żebym wpuścił do środka odrobinę cytryny, a potem zamieszał siedemnaście razy w lewo i trzynaście razy w prawo. Nie wiem czemu, ale dokładnie tak zrobiłem.
Napisała coś w telefonie (był czerwony w czarne kropki) i czekała dalej, a ja czekałem wraz z nią. Wreszcie nadszedł jakiś starszy facet. Zupełnie typowy, w białej koszuli, zmęczeniu na twarzy i lnianych granatowych spodniach. Usiadł naprzeciw niej.
- Wszystkiego najlepszego, tato! - pisnęła wtedy głośno jak cholera.
- Przyszłaś specjalnie, żeby mi to powiedzieć? - zapytał zdziwiony mężczyzna.
- No ba. Wyszedłeś, zanim wstałam. Wiem, że mogłam napisać, ale szkoda mi neta na ciebie. No i musisz oszczędzać te stare oczy.
Znów pokazała język. Potrajkotali przez chwilę, dopiła napój i poszła.
Zostawiła na podłodze tęczowe ślady. Gdy ja wychodziłem, starałem się po nich stąpać.

***

Następnego dnia obudziłem się i przeciągnąłem. Potrzeszczałem troszkę głośno, aż wszystkie kości ułożyły się wygodnie, mrucząc z zadowolenia. Potem wygrzebałem zaspanie z włosów na głowie, pod pachami i w kilku innych miejscach. Otrzepałem palce i kazałem zaspaniu się schować, by wieczorem znów mogło wejść do mnie przez ucho.
Owinąłem się szlafrokiem, puchatym i mięciutkim. Popatrzyłem w lustro. Wyglądałem przytulnie, jak bok drzemiącego psa. Pyknąłem sobie elektryczny czajnik, a gdy on odpyknął, pyknęliśmy sobie wspólnie kawkę. Była gorzka, smakowała jak cmentarz i przez chwilkę żałowałem, że nie kupiłem ciut lepszej. Ale nic to - ważne, że dawała power.
Poprawiłem włosy, umyłem zęby, a gdy gulgotałem, starałem się robić to jak najdłużej, w wyniku czego oplułem sobie bluzkę. Było warto. Pobiłem swój rekord.
Nie ogoliłem się, bo piękniej i tak już wyglądać się nie da.
Do pracy pojechałem tramwajem. Lubię to robić. Patrzeć przez okno na biegnący świat, spieszący się gdzieś nieziemsko, jak biały królik z zegarkiem. Myślałem o jego norce, patrząc na okna piwnic. Widziałem, jak jakiś kot w niej zniknął.
Wtedy dotarło do mnie, że będę miał dobry dzień.

17.12.2016

sobota, 2 lutego 2019

Czasami siadam sobie na parapecie i wpatruję się w jedyną gwiazdę, którą widać na niebie, a gdy nie widać nawet jej, siedzę na parapecie i rysuję kółka w zeszycie


Pocieram jedną różową włochatą skarpetką o drugą różową włochatą skarpetkę. Zastanawiam się, jak znaleźć drugą gwiazdę na prawo, skoro na niebie widać tylko jedną. I gdzie mogłabym znaleźć tak duży zapas wróżkowego pyłu, żeby wystarczył mi na wiele godzin przekopywania się przez smog.
Ten zeszyt to tak naprawdę nie zeszyt, tylko szkicownik. Taki ze specyficznego, szorstkiego papieru; co u góry ma taką spiralę, która sprawia, że kartki przekłada się jak w kalendarzu. A węgielkiem nie rysuję w nich kółek, a bańki mydlane, które wypuszczam pod wodą, jak Spongebob Kanciastoporty. Płyną powoli, zygzakiem, w stronę powierzchni. Moje maleńkie pęcherzyki powietrza. Ktoś pomyśli, że to ostatni oddech tonącego i rzuci się na ratunek. Znajdzie tylko mnie i odrobinę się rozczaruje, ale będzie też szczęśliwy, bo próbował zrobić coś dobrego.
Ja też czasem próbuję, ale kończy się co najwyżej na dość dobrej kanapce.
Mama mówiła, że mam serce po dobrej stronie, tylko ręce dwie lewe i dlatego z dobrych chęci wychodzą przeciętne skutki. Ojciec mówił za to, że wychodzi tylko po papierosy, ale to już odrobinę inna historia. Ważne, że oboje kłamali.
Z moimi rękoma jest wszystko w porządku. Serce mam jakoś tak bardziej na środku, jak zresztą każdy człowiek. To nic, że po lewej stronie lepiej czuć, że bije. Ono jest po prostu trochę wygięte w lewo, to wszystko. Nie znajduje się za żadną niewidzialną granicą. Problem nie leży w nim, czy w dłoniach, czy nawet nie w mózgu, tylko zwyczajnie w oczach.
Strasznie często je przymykam. Ot tak, żeby patrzeć bezpiecznie przez rzęsy. Wszyscy myślą, że śpię, ale ja obserwuję. Nie dostrzegam nic ciekawego, ale czuję delikatne ciepło w środku, jakby wszystko było jak należy. Jak wtedy, gdy jesteś małym dzieckiem i próbujesz zasnąć, a obok siedzi najbliższa ci osoba - mama, tata, wujek, czy ktokolwiek inny - i opowiada ci bajkę. Albo tylko siedzi i mówi, żebyś nie bał się jutra. A ty mu wierzysz, bo wasze oddechy się synchronizują.
Ale w końcu otwieram oczy i muszę dołączyć do świata. A wtedy ciepło znika tak szybko, jak tylko się pojawiło. Tej jednej, jedynej gwiazdki na niebie znów nie widać, bo przykryły ją śmieci, co ludzie palą nimi w piecach. W bańkach nie ma refleksu światła, który popycha je w trzy wymiary, więc pękają zawstydzone swoją płaskością. W takich chwilach żałuję, że Ziemia jest okrągła.
I w końcu wstaje świt. Czasami jest różowy jak poranna herbata z dzikiej róży, ale w takie dni jak dziś, przypomina płat różowego mięsa, jeszcze nieco miejscami sinego.
A ja biorę proszki i idę spać, bo jutro trzeba wstać do pracy.
30.01.2019