piątek, 30 listopada 2018

Gdybym była jeszcze piękniejsza, nazywałabym się Hepburn


Zawsze myślałam, że nieoszlifowane diamenty nie różnią się wiele od tych z pierścionków zaręczynowych. Jeśli już, to co najwyżej kształtem. Sądziłam, że mniej przypominają te błękitne pięciokąty, które kupujesz w grach na komórkę obok złota czy dolarów albo przesuwasz po trzy w rzędzie. Że są chaotycznymi bryłami, ale wciąż pięknymi, wciąż lśniącymi, wciąż pasującymi do perfum Chanel i złotej ery Hollywood (rasistowskiej, ale chociaż pięknej).
Okazało się, że to nieprawda. Nieoszlifowane diamenty bardzo ciężko odróżnić od zwykłych, szarych kamyków, które wpadają czasami do buta i doprowadzają do szału.
Ja chyba jestem takim diamentem (albo zwykłym kawałkiem nudnej skały). Tyle że mnie nie znajdziesz w skropionej krwią kopalni, gdzieś w Afryce, a na warszawskiej Pradze, zaraz za kioskiem Ruchu, obok starej gazowej latarni, którą ktoś przerobił na elektryczną. Leżę sobie pod stertą gnijących liści (lub trupów) i egzystuję (lub bardzo powoli znikam).
Wypłukuje mnie woda. Słona, trochę słodka, jak pot z czoła.
Kiedyś leżałam gdzieś indziej - na chodniku przy Starym Mieście. Nie tam, gdzie chodzą turyści, grajkowie i niespełnieni malarze. Tam, gdzie nie chodzi absolutnie nikt. W jedynej uliczce, w której nie sprzedają zapiekanek, lodów, ani nawet nie można zrobić sobie zdjęcia z żadnym desperatem pomalowanym na złoto. W takiej gdzie znika klimat festynu, a zostaje chłód kamienic.
Leżałam tam, wśród kocich łbów. Wpasowywałam się w krajobraz.
Byłam całkiem szczęśliwa. Fakt, nikt nie mógł mnie tu zauważyć, nikt nie dostrzegł we mnie diamentu, ale nikt też nie odkrył, że piersi mam bardziej płaskie niż jędrne, a sutki bardziej rozlane niż zalotnie sterczące. Że moje usta są wąskie, a biodra wręcz przeciwnie. Że mój tyłek nie kręci się, a trzęsie, a oczy nie błyszczą, tylko blakną, matowieją, niczym schnąca ściana.
Nikt mnie nie kopnął. Nie zgasił o mnie papierosa.
Moim jedynym towarzyszem był rozkładający się trup pisklaka. Takiego łysego, zmarłego ledwie kilka chwil po wykluciu. Z sinymi, wyłupiastymi oczami, przypominającymi piłeczki pingpongowe. Z przezroczystym dziobem, koślawymi nóżkami, skrzydłami jak u oskubanego kurczaka. Wyglądający tak wstrętnie, że nie zjadły go ani koty, ani inne ptaki. Nawet muchy trzymały się z daleka.
Ja zaś patrzyłam na niego i myślałam, jak pięknie prezentowałby się na niebie, w promieniach słońca kluczących między jego lotkami, dodających jego piórom jeszcze więcej barw. Jak wspaniale by błyszczał, gdyby los dał mu szansę. Gdyby nie skończył na tej cholernej ulicy.
Pewnego dnia zniknął. Zostawił mnie samą, w moim własnym kącie.
Szukającą najbladszego błysku diamentu.
11.7.2018 

Trzy posiłki dziennie


papierosy

Mój pokój hotelowy ma numer 27, a to dokładnie tyle, ile mam zębów oraz lat na karku. Śmierdzi w nim twoimi perfumami, chociaż nigdy w nim nie byłaś. Firanki są trochę żółte, nie pomagają nawet proszki starszego z Chajzerów, ani wywieszki, że prosimy raczej nie palić, chyba że państwo bardzo chcą. Na stole leży cerata, która wydaje się mokra, nawet gdy jest sucha.
Naskórek dziesiątek osób opierających o nią łokcie przykleił się już na amen. Kiedyś była w kwiaty lotosu, teraz przedstawia martwe ropuchy wypychane na powierzchnię stawu.
I wszędzie te kółka po kawie, co to obsługa wzrusza ramionami, gdy zdecydujesz się o nich wspomnieć. To nie hotel, skarbie. To wehikuł czasu napędzany szklankami w koszyczkach.
To mieszkanie mojej babci, która mogłaby własną krew sprzedawać jako alkohol dla gimbusów. Zamiast tego miesza: pół kranówy, pół spirytusu z Biedronki. Wstrząsa w butelce po oranżadzie i wyszczerza czarne dziąsła, pocierając coraz większy nos.
Gdzieś tam jesteś ty, kochanie. Pod stołem, pod wszystkim, drapiąc w dno od spodu.

paroksetyna

Moje miejsce u psychiatry to trzecie krzesło od okna (przy zachodniej ścianie). Zawsze czekam tam na swoją kolej, która zawsze nadchodzi dużo później, niż zapisała pani w recepcji. Siedzę sobie spokojnie, a wszyscy gapią się na mnie, tak jak ja gapiłem się na nich, gdy myślałem, że do czubków przychodzą ludzie podobni do łotrów ze "Scooby Doo".
No cóż, skucha. To głównie mili emeryci. Wpadają po recepty, kłócą się, kto był pierwszy i zaczepiają rozmową o niczym. Lub wpatrują się we mnie, bo nigdy nie widzieli dwuwymiarowego człowieka, zbitki kilku wyblakłych pikseli. Wychowali się jeszcze przed Pegasusem.
Powiedz im, skarbie. Powiedz, że minimalizm jest w modzie.
Czasami przychodzą też studenci (lub przynajmniej ludzie w ich wieku). Oni się nie gapią, bo nie chcą być widziani. Wiedzą, że bycie tutaj piętnuje, a ta poczekalnia różni się od innych, choć wszyscy włożyli kupę pracy, by udawać, że jest zupełnie taka sama.
Nie jest, moja droga. Rak to nie demon w głowie, choć od obu bolą czasem stawy, zwłaszcza te od chodzenia prosto. Rak śmierdzi chemią, a nie twoimi perfumami.

paznokcie

Wiesz, że dość często się niepokoję. Nerw całkiem mnie wtedy wypełnia, wlewa się w najtrudniej dostępne zakamarki. Bywa, że nie starczy mu miejsca i ucieka przez oczy, nos, uszy, skórę. Muszę go jakoś zatrzymać, żeby nie skapnął i nie przepalił mi spodni. Chodzę więc w kółko, wydeptując coraz większą dziurę w podłodze. Pewnego dnia spadnę i wystraszę wszystkie szczury z piwnicy.
Nie wiesz, że często obgryzam paznokcie. Czasami aż do krwi, czasami aż do nadgarstków. Gdy dłonie znikają w czerwieni, lubię malować nas posoką na drzwiach od ubikacji. Mnie gołego do kości. Ciebie ubraną po aureolę. Między nami wszystko i jeszcze trochę.
Gdy spadasz z nieba, lądujesz pod moim łóżkiem.
Może dlatego pościel śmierdzi twoimi perfumami, a skarpetki ciągle mi znikają (jak wszystko zresztą). Nieważne. I tak noszę je nie do pary, żeby wmawiać światu, że jestem mniej nudny od ciebie. Ale świat raczej nie daje się nabrać i ciągle pakuje nas do jednej szuflady.
Tej ostatniej. Tej zepsutej, co się nigdy nie domyka.
19.7.2018

czwartek, 19 lipca 2018

Cześć, tato!

Ja: Cześć, tato!
andrzej: witaj skarbie
Ja: Jak ci minął dzień?
andrzej: wszystko dobrze. a jak tobie? myślałaś o mnie?
Ja: Oczywiście, że tak.
andrzej: a teraz o mnie myślisz?
Ja: Jasne.
andrzej: i co czujesz? robisz się mokra tam na dole?
Ja: Jezu...
andrzej: widzę że ci dobrze. wsadziłaś tam paluszek??
Ja: Przecież pisałam, stary pojebie, że nie chodzi mi o nic zboczonego!
andrzej: ta? więc o co ci niby chodzi???
Ja: Wypierdalaj.
KONIEC ROZMOWY


***



Ja: Cześć, tato!
tomeczek: czesc kochanie :)
Ja: Co tam u ciebie?
tomeczek: wszystko dobrze skarbie a u cb? :)
Ja: Słuchaj, mam prośbę... Mógłbyś pisać normalnie?
tomeczek: tzn?
Ja: Używaj kropek, przecinków, dużych liter oraz polskich znaków. Nie pisz też skrótami i przede wszystkim: oszczędzaj emotikonki :) W porządku?
tomeczek: ok sorry :p
Ja: Napiszę do ciebie jutro. Na razie!
tomeczek: pa
KONIEC ROZMOWY
***


Ja: Cześć, tato!
tomeczek: Cześć, kochanie! Jak ci minął dzień?
Ja: W porządku. Miałam dość trudny sprawdzian z matmy. Robimy teraz układy równań i w ogóle tego nie łapię :) Ale generalnie było spoko. A jak tam u ciebie?
tomeczek: Też dobrze, skarbie. W pracy ciężko, jak zwykle, ale nie ma co narzekać. Matmą się nie martw. Poradzisz sobie, mamy przecież wspólną krew :)
Ja: Z ciebie to w ogóle jest umysł ścisły, prawda?
tomeczek: No, bliżej mi do liczenia, niż do pisania wierszy. Ale nie myśl sobie, że byłem jakiś tam okropny z polskiego. Miałem głównie czwórki.
Ja: Tak a propo polaka... Omawiamy teraz "Małego Księcia".
tomeczek: O, moja ulubiona lektura! Może jeszcze obok "Kamieni na szaniec".
Ja: No, jest bardzo piękna. I smutna. I sprawia, że dużo o tobie myślę.
tomeczek: Tak?
Ja: Mhm. Bo mówi o samotności. A ja bardzo za tobą tęsknię, tato.
tomeczek: Ja za tobą też, skarbie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo.
Ja: Więc czemu nie ma cię przy mnie?
tomeczek: Nie napisałaś mi :p
Ja: Słucham?
tomeczek: No, w tej notce z podpowiedziami. Nie napisałaś czemu od was odszedłem.
Ja: O Boże... Wypierdalaj, człowieku.
KONIEC ROZMOWY

***

Ja: Cześć, tato!
duzymis: Dzień dobry kochanie! Co masz na sobie??
Ja: Chuj ci w dupę.
KONIEC ROZMOWY

***

Ja: Cześć, tato!
cyklon1b1: Witaj księżniczko :)
Ja: Jak ci minął dzień?
cyklon1b1: Całkiem dobrze. Mogę cię o coś zapytać? :)
Ja: Jasne.
cyklon1b1: Jak trzeba być zjebanym żeby robić coś takiego? xD Szukasz miłości? xD walisz palcówę jak to czytasz? A może tak naprawdę to jesteś jakimś starym pedałem?
KONIEC ROZMOWY

***

Ja: Cześć, tato!
Średnik: Witaj, kochanie! Jak było w szkole?

16.09.2015

piątek, 13 lipca 2018

Piszę do ciebie z księżyca


Pod nogami mam pył, wokół jedynie ciemność.
Kładę się na ziemi, zwijam w kłębek i próbuję zasnąć. Myślę o tobie.
To wszystko twoja wina. To przez ciebie jestem sama jak palec.

***

Dawniej czułam, że jesteśmy sobie bliskie. Stawałyśmy bok w bok w walce o lepsze jutro, o uporządkowanie wszechobecnego chaosu. Każdy problem był do rozwiązania, w każdej bitwie była szansa na wygraną, jeśli tylko byłyśmy razem.
Rzeczywistość nie miała z nami szans.
I wreszcie zmęczony uśmiech, może ciut wymuszony, ale jednak. Znów się nie dałyśmy, siostro. Kolejna przeszkoda zmyka z podkulonym ogonem, świat stał się na powrót piękny.
Tylko chwilowo, bo życie jest wojną, prowadzoną o każdy moment szczęścia.
Małe radości, kryjące się w ciastkach i spojrzeniach, we wszystkim, co zwyczajne.
Małe smutki, gdy jedna nie daje już rady, a druga musi wziąć ją na grzbiet, przenieść przez problemy, wciągające jak bagno. Łzy, gdy otwierasz po wszystkim oczy.
I małe złości, na które mamy czas tylko, gdy jest spokój. Gdy wszyscy mają pełne brzuchy, a kosmos nie chce skopać nam zadków. Znajdzie się wtedy chwilka na foszek, bo zostawiłam w domu nasz wspólny prezent, bo zjadłam twoje ulubione kalorie, bo tobie również zdarza się czasem coś schrzanić, a ideały nie istnieją.
Tęsknię za tymi kłótniami.
Tęsknię też za godzeniem się.
A najbardziej to tęsknię za tobą.

***

Problem w tym, że nie wszyscy rodzą się normalni. Niektórym namalowano pędzelkiem piętno, innych wszechświat po prostu nie lubi.
Niektórzy widzą w niebie głęboki ocean, ciepły, przyjazny, szepczący, że wszystko będzie dobrze. Inni widzą w nim tylko nieskończoną pustkę.
Niektórzy są dniem, a niektórzy nocą.
Jak wiesz, mam pewne znamię. Niewielką plamkę na boku. Może ta łatka jest moim przekleństwem? Może to właśnie ona skazała mnie na brak zrozumienia?
Z całego serca wierzę, że ciąży na mnie fatum.

***

Co drugi mój uśmiech był fałszywy. Ty się cieszyłaś, a ja połykałam łzy. Ty widziałaś słońce, przebijające się przez chmury, ja patrzyłam na księżyc, starając się przetrwać kolejną samotną, nieprzespaną noc. I radość w końcu zniknęła.
Im lepiej było z nami, tym gorzej było ze mną.
Czułam, że do siebie nie pasujemy. Wiedziałam, że jest jakiś problem, ale nie rozumiałam jeszcze jaki. Aż w końcu doznałam olśnienia.
Ciągnęłam cię na dno.
Bezsenne noce, płacz w poduszkę, rozbijanie luster w gniewie.
Potłuczone szkło wydrapywało twój uśmiech.
Zamierzałam odejść, bo nie chciałam być dla ciebie ciężarem. Nie chciałam być sama, więc nigdy tego nie zrobiłam. Próbowałam się dla ciebie naprawić.
Nie dałam rady, więc zaczęłam cię nienawidzić.

***

Twoja normalność wbiła mi nóż w serce. Byłaś lubiana, a ja krzywdziłam wszystkich, łącznie z samą sobą. Byłaś szczęśliwa, a ja dławiłam się smutkiem.
Żyłaś w blasku słońca. Ja żyłam w twoim cieniu.
Musiałaś widzieć, że nie wszystko jest w porządku. Musiałaś zdawać sobie sprawę, że moja poczytalność umiera. Ale nigdy nie zapytałaś. Nie przeniosłaś mnie przez to bagno. Nie potrafię ci tego wybaczyć. Wątpię, bym kiedykolwiek potrafiła.
W końcu zapragnęłam twojej śmierci. Chciałam oberwać jeszcze bardziej, niż oberwałam do tej pory. Chciałam by wszystko co kocham, przestało wreszcie istnieć.
Nie chciałam żyć. I nie chciałam żebyś ty żyła.
Nienawiść przeżarła mnie na wylot.

***

Teraz jestem tu sama. W pyle, a może popiele. W gruzach tego, kim byłam dawniej. Tak daleko, że dalej już się nie da.
Chciałabym na ciebie spojrzeć, choć wiem, że to niemożliwe.
Chciałabym wiedzieć kim będę, gdy nic już ze mnie nie zostanie. Gdy dawna ja obróci się w nicość, ułożę się od początku, a życie zacznie się wreszcie od nowa.
Drżę na samą myśl, że znów mogłabym kogoś skrzywdzić.
22.4.2016

piątek, 29 czerwca 2018

Człowiek-słoń


Zaćpał mi się ostatnio przyjaciel. Byłem na jego pogrzebie i przedawkowałem pogardę, z którą żegnał go ksiądz. Złośliwe ludzkie szepty przekształciły mi się w uszach w spiralę i tak brzmiały, brzmiały, brzmiały bez cholernego końca. Wielu ludzi nie przyszło nawet na czarno, tylko tak zwyczajnie, z ulicy. Łatwo przyszli, łatwo poszli, rzucając mimochodem coś typu:
- Jaka szkoda. Taki młody chłopak.
Plus naturalnie ploteczki:
- Podobno znaleźli go martwego pod śmietnikiem!
- Nie, nie, mi sąsiadka mówiła, że na klatce schodowej. Dwa dni go nie ruszali, bo myśleli, że spał. W końcu straż miejską wezwali, tamci pogotowie i zabrali go w worku.
Jak śmieć, jak odpad, jak kota, zdrapanego z chodnika.
Nawet świat się nie przejął, bo pogoda po pogrzebie była tak obrzydliwie zwyczajna. Nie za ciepło, nie za zimno. Nie pada, nie wieje, nawet słońce nie praży. Niebo zachmurzone idealnie w pięćdziesięciu procentach. Pewnie księżyc pod wieczór też objawi się w połowie.
Zaś pogrzebanego spotkałem, gdy wracałem do domu.
W sumie nawet się nie zdziwiłem.
- No siemasz - powiedział. - Masz ognia?
Kiwnąłem głową, podałem mu zapalniczkę, wyciągnąłem fajki z kieszeni.
- Jak było w trumnie? - spytałem.
- Zajebiście duszno - odpowiedział, przypalając mentolowego papierosa. Zawsze śmiałem się z niego, że pali jakieś gówno dla pedałów i gospodyń domowych. Nie przejmował się, bo był z dziesięć pięter ponad to. - No a jak było na pogrzebie?
- Tak samo. - Zapaliłem swojego. - I nikt nawet nie urządził ci stypy.
- No ba! - prychnął. - A kto miałby, kurwa, urządzić? Połowa znajomych posrała się z radości, rodzina nie ma grosza przy duszy, a ciebie nikt nie lubi i nikt by nawet nie przyszedł.
- W sumie racja. Poza tym też nie mam grosza przy duszy.
Zaciągnąłem się z całych sił, wykorzystując każdy nanometr sześcienny płuc. Aż dym zamieszkał mi w gałkach ocznych, w końcówkach włosów, w paznokciach u stóp. Aż wypełnił wszystkie pory i wydostał się przez uszy. Aż mój egzystencjonalny rak porzygał się z przejedzenia.
- Czego właściwie chcesz? - spytałem.
- Chciałem sprawdzić, czy wyrzuty sumienia powiesiły cię już na żyrandolu. Gdyby to zrobiły, to chętnie bym cię trochę podyndał, by uczcić stare dobre czasy.
- To nie moja wina, że się zabiłeś, pojebie.
- Wmawiaj to sobie dalej. Jak zobaczysz dziecko tonące w Wiśle, to też pójdziesz sobie i powiesz, że to nie ty wpierdoliłeś je do wody. Taki już z ciebie typ. Poncjusz, kurwa, Piłat. Wiedziałeś, ale nie zadzwoniłeś. Urwałeś kontakt, gdy życie mi się zjebało. Udawałeś, że nie istnieję.
- To był twój wybór, stary. Ja ci nie wpychałem strzykawki w dłoń.
- Ani jej nie zabrałeś. - Splunął na chodnik żółtą, kleistą flegmą. - Mój wybór, kurwa, mówisz? Jasne. Całe życie wybieram kamień przeciwko papierowi, bo tak mi się podoba. A ludzie mówią: brawo stary, chwytaj stery swojego życia! Jak chcesz, to napierdalaj głową w ścianę!
- Wracaj do grobu i daj mi spokój - poprosiłem grzecznie.
- Żebyś dalej mógł być zjebem bez przyszłości i przeszłości? Tak jak sobie wybrałeś?
- Ja leczę się psychotropami, a nie zaleczam heroiną.
- Ja po heroinie byłem szczęśliwy, a ty po psychotropach zepsuty. Taką masz, kurwa, terapię. Unikanie, uciekanie, spierdalanie. Jak wtedy, gdy zobaczyłeś mnie na przystanku. Kaptur na głowę i chuj, wcale mnie tu nie ma. Chociaż widziałeś, że wkrótce zdechnę.
Nie odpowiadaj. Nie odpowiadaj. Nie odpowiadaj.
- Przepraszam - odpowiedziałem.
- Ciut za późno, ale dobra, niech ci będzie. - Uśmiechnął się w naprawdę obrzydliwy sposób, od ucha do ucha, jak Grinch. Zawsze się tak uśmiechał, a ja zawsze odwracałem wtedy wzrok. Bałem się, że wszystkie pryszcze na jego twarzy popękają i zaleją mnie wodospadem ropy. - Potowarzyszę ci jeszcze, chłopie. Odprowadzę cię do domu, dobra?
- Jasne. Powspominamy stare dobre czasy.
I szliśmy tak sobie, ja od strony bloków, on od strony jezdni. On opowiadając zabawne historie z naszego wspólnego życia, ja milcząc, chichocząc tylko co parę chwil. Aż w końcu weszliśmy na wyjątkowo ruchliwą ulicę. Aż zobaczyłem samochód, zapieprzający jak błyskawica.
Auto walnęło w mojego martwego ziomka ułamek sekundy po tym, jak go popchnąłem. Odrzuciło go na parę metrów, rozbiło głowę jak arbuza, a potem przejechało jeszcze po nim i zakopało w jego ciele jak w błocie. Próbowało wycofać, wywołując fontannę krwi.
I każda kropla spadła na mnie. I paliła jak pierdolony kwas.
Wszędzie był dym, wszędzie był ból i zapach palonego ciała. Próbowałem się otrzeć, ale palce grzęzły mi w roztopionej skórze. Chciałem wrócić do domu, albo pójść do szpitala, ale zabłądziłem w kłębach szarości. Nie mogłem się nawet dotknąć, bo dawno już wyżarło mi opuszki palców.
W końcu uderzyłem w jakąś szybę. Przejrzałem się w niej.
No jasne. Stopiło mi całą twarz. Wyglądałem jak jebany człowiek-słoń.
27.4.2018

piątek, 1 czerwca 2018

Hieny

Wszystko zaczęło się, gdy dziecko wypadło mi z trzeciego piętra.
A właściwie nie wypadło, tylko wyszło, zwabione jakimś widoczkiem za oknem, być może przelatującym ptaszkiem, spieszącym do gniazda. Trudno mi teraz powiedzieć, a jego już nie zapytam. Tak czy inaczej wyszło, kwiląc rozkosznie, a potem runęło w dół jak cegła, by zakończyć podróż dźwiękiem przypominającym rozkwaszanie arbuza. Stało się kuriozalnym, powykręcanym kształtem, kolejnym na mojej ulicy, gdzieś pomiędzy zabitym przez kota ptakiem, a wygniecioną foliową torbą. Nie zdążyłam go ocalić, bo spławiałam wtedy nieszczęsnego świadka jehowy, który stał się przez to pośrednio odpowiedzialny za jego śmierć.
Zapach padliny zwabił hieny. Przyszły pod mój dom niedługo po zdarzeniu, oblazły kamienicę ze wszystkich stron, wyjąc i błagając o jakiś maleńki ochłap.
Na początku nie rzucałam im nic. Nie dawały mi jednak spokoju, nieustannie szarpały spódnicę, nękały rodzinę oraz znajomych. Gryzły, szczekały i robiły pod siebie z radości, gdy udało im się chociaż polizać. A ja nie wytrzymywałam.
Rzuciłam więc palec. Zachciały całej ręki. Dałam im ją.
I tak oto odebrały mi wszystko. Najpierw pożarły gnijące resztki mojego dziecka, a potem szybko zaczęły podgryzać mnie. Stałam się ich niewolnicą, byłam na każde zawołanie. Kiedy chciały gwałcić, wypinałam się. Kiedy tylko posmakować, wchodziłam im pod jęzor. A gdy miały ochotę odgryźć mi rękę, to sama ją odrzynałam i rzucałam im z uśmiechem.
I tak zjadały mnie po kawałeczku, aż została tylko plama krwi.
Bul bul bul.
Więc wychłeptały ją i wyrzygały, by móc jeszcze skorzystać.

30.07.2014

czwartek, 31 maja 2018

Bohater idzie do Biedronki i w sumie tyle

Było to tego dnia, gdy walnąłem sobie Kubusia Go, Play, School, czy inne angielskie słowo, nijak mające się do soku. Smak jabłko, marchew, truskawka, moje dziecko pije to gówno i pożyje dzień dłużej niż twoje. Jak zdzierży całą butelkę, pójdziemy w nagrodę na frytki.
- Mam smaka na maka! - wołają berbecie, wypluwając na chwilę smoczka.
Zwykle nie piję zdrowych rzeczy. Po prostu niedawno był u mnie siostrzeniec. Ja tam wolę colę, przynajmniej od czasu jak jakaś starowinka usiłowała mnie nastraszyć, że moje kości będą od niej puste w środku. Wątpię, żeby tak było. Raczej tylko zwiększam ryzyko zawału. Jeśli jednak babcia mówiła prawdę, byłoby zajebiście. Wywierciłbym sobie dziury w kończynach i grał na starówce jako człowiek flet. Jedna wichura, długi spłacone.
Tak czy siak piłem sobie to gówno, gęste jak cholera i doszedłem do wniosku, że ma konsystencję niemowlęcych obiadków. Wiecie, tych ze słoiczków. Karma dla dzieci. Jak dla psa, tylko znacznie lepiej zrobiona. Mi te jedzonka kojarzą się z rzygami, bo maluchom zawsze się ulewa i to zawsze na pomarańczowo. Bo te obiadki są zwykle właśnie pomarańczowe. No i Kubuś niestety też.
Nie mogłem dłużej tego pić. Wyjebałem do śmieci. Podobno nie powinno się wyrzucać jedzenia, bo dzieci głodują i w ogóle. Próbuję wyobrazić sobie minę biednego dziecka, gdy proponuję mu resztki mojego Kubusia. Jestem pewien, że kopnęłoby mnie w jaja.
Jeśli ja nie wyrzucę, najpewniej zrobi to market. Oni też nie dadzą biednym, bo musieliby zapłacić od tego podatek.
No i pozbyłem się zdrowego napoju, ale nadal chciało mi się pić. Postanowiłem więc kupić niezdrowy. Założyłem świeże bokserki od Kevina Cleina. To taki chiński brat Calvina Kleina, który znacznie niżej się ceni. Dodałem do tego wytarte jeansy i dwie różne skarpetki, jedną z Batmanem, a drugą z Supermanem. Superman na prawej nodze, bo nosi kolory flagi, zupełnie jak narodowcy.
Na końcu włożyłem koszulkę. Zastanawiałem się między Bartem Simpsonem i kucykiem Pony. Powąchałem obydwie. Bart śmierdział jak kupa, pegaz jak trzydniowa kupa. Wybrałem pegaza. Trzydniowa kupa śmierdzi mniej, bo jest już trochę wysuszona. Wiem, bo mam psa i jestem leniwy. Przyjaźń to magia, skurwysynu.
Narzuciłem na siebie kurtkę (kaptur też, bo nie umyłem włosów) i ruszyłem do Biedronki. Wyjście z domu nie jest dla mnie łatwe. Boję się wtedy jak cholera, dziwnie czuję, miewam ataki paniki. Dlatego zawsze przed faktem łykam nieco tabletek, ot tak, żeby zabić świadomość. Potem stwierdzam dla ułatwienia, że jestem niewidzialny. Chyba działa, bo ludzie nigdy na mnie nie patrzą. Przemykam więc niezauważony.
W Biedronce kupuję trzy rzeczy: sześciopak coli, jabłkową gumę i książkę lifestyle'ową jakiegoś celebryty. Potem przypominam sobie, że aż tak to mnie jeszcze nie pojebało i zamieniam ją na parę pomidorów. Pomidor to się zawsze przyda.
W kolejce przede mną stoi jakaś ładna pani. Starsza ode mnie. Jakoś koło trzydziestki. Rozmawia przez telefon o aborcji. Mówi, że w normalnych krajach można, a tu to nie dość, że się rzucają, to jeszcze kombinują, jakby tu ograniczyć.
Jeśli o ten temat chodzi, to mam proste rozwiązanie: zezwolić, a po każdej skrobance wsadzać płód z powrotem. Wtedy wszyscy będą zadowoleni. Lewica, bo ciąża przerwana. Prawica, bo można znów wyjąć i ochrzcić.
Potem kobieta gada o własnych dzieciach. Coś jej się stało z pieniędzmi, zatamowane, hajs przestał płynąć. Mówi, że da radę, ale młode grymaszą, bo przecież są młode. Nie chcą jeść najtańszych chrupek. Szkoda mi się ich zrobiło. Myślę jak tu zaradzić. Mam trochę kasy, mogę nakupować słodyczy, potem dołożyć jej do zakupów. Powiem, że to dla niej, ludzie spojrzą z podziwem, jaki to miły ze mnie facet.
Będzie fajnie. Dawno nie zrobiłem niczego dobrego. Zastanawiam się jakie słodycze wybrać. Czy jakieś tanie, czy trochę mniej, ale lepszej jakości. Czy markowe są absolutnie konieczne, czy podarowanie podrób to trochę jakby wieśniactwo.
Wreszcie moja kolej przy kasie. Kobieta już wyszła. Zrobiłem zupełnie nic.

21.11.2016

czwartek, 24 maja 2018

Może już pan otworzyć oczy


Dzień zerowy

Mężczyzna za biurkiem w niczym nie przypomina typowego faceta w czerni. Jest nieco otyły, łysieje na czubku głowy, do tego ma zmarszczki, wory pod oczami i przygarbioną sylwetkę. Nawet garnitur nosi nie czarny, a ciemnoszary, całkiem pasujący do brązowych, skórzanych mokasynów i niezbyt ładnego, bordowego krawata w beżowe, skośne pasy.
Pije kawę z kubka "najlepszy tata na świecie".
- Mówiąc "wszystkie pana decyzje" miałem na myśli większość - tłumaczy. - Raczej nie interesuje nas co pan je rano na śniadanie albo jakie skarpetki pan dzisiaj założy. Choć mamy wpływ na pański gust i jeśli byśmy chcieli, możemy o tym zadecydować. Tak jak zadecydowaliśmy o pańskiej pracy, wykształceniu, żonie, dacie ślubu czy imieniu dla córki.
- Ale… ale jak…? - jąkam się.
- W pańskiej głowie znajduje się chip przez który przesyłamy potrzebne informacje bezpośrednio do pańskiego mózgu. To w większości proste sugestie, które bierze pan za własne myśli, a które kształtują w dalszej perspektywie pańskie działania oraz poglądy.
- To jakieś szaleństwo.
- Wręcz przeciwnie. - Mężczyzna uśmiecha się. - CIA prowadziło badania nad kontrolą umysłu już w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Gdy sprawa wyszła na jaw, wybuchła maleńka afera, parę osób straciło posady, szef agencji dostał nawet jakiś wyrok, ale społeczeństwo zbytnio się nie przejęło. Fani teorii spiskowych chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha, krzycząc "a nie mówiłem?" ale dla większości ludzi był to tylko kolejny nagłówek w porannej gazecie. Tak samo parę dekad później, gdy ujawniono powszechną inwigilację pod pretekstem ochrony przed terroryzmem. Media gadały o tym przez parę dni, ale społeczeństwo wzruszyło ramionami. Jaki z tego wniosek?
- Że ujdzie wam to na sucho?
- Że ludzie tego pragną. Chcą być bezpieczni, szczęśliwi i mieć spokój. Niech pan spojrzy na swoje życie, zaplanowane przez nas: nie jest pan z niego zadowolony? Wiemy, że tak, bo podjęliśmy za pana najlepsze możliwe decyzje. Panu pozostaje jedynie się nimi cieszyć.
- Dlaczego mi o tym mówicie? - pytam.
- Chcemy sprawdzić jak wiedza o naszych działaniach wpłynie na pańskie zachowanie. Wkrótce wróci pan do domu, do żony i córeczki. Pańskie dalsze losy pomogą nam ustalić, czy społeczeństwo jest już gotowe, byśmy ujawnili się na szeroką skalę. Miętówkę?
Biorę jedną. Zawsze bardzo lubiłem miętówki.

Dzień pierwszy

Zdejmuję poduszkę z twarzy żony. Głaszczę ją delikatnie po głowie.
- Tak jest lepiej, skarbie - szepczę. - Teraz jesteś wolna.
Zostawiam ją i zmierzam na balkon. Omijam ostrożnie ciało córeczki, uduszonej kablem od prostownicy. Staję przy barierce, po czym spoglądam w dół.
Mieszkam na szóstym piętrze. Z pewnością wystarczy.
Mój umysł wypełniają wątpliwości i panika, ale ignoruję je, bo wiem, że nie pochodzą ode mnie. Za chwilkę ucichną. Za chwilkę również będę wolny.

Dzień pierwszy

Całuję żonę w czółko. Wygląda tak pięknie, gdy śpi, uśmiechnięta, spokojna. Gdy obudzi się rano, położy głowę na moim ramieniu i zostaniemy tak przez chwilę, w ciepłej pościeli, porannym zaspaniu, zanurzeni po szyję w pogodnym, codziennym szczęściu.
Na razie zostawiam ją jednak. Zmierzam na balkon. Omijam ostrożnie śpiącą córeczkę, która zasnęła przy zabawie, przytulona do pluszowego jednorożca. Za chwilkę zaniosę ją do łóżka, ale teraz chcę odetchnąć ciepłym, wiosennym powietrzem. Staję przy barierce.
Z naszego balkonu rozciąga się piękny widok.

22.11.2017

środa, 23 maja 2018

Nasrałaś w mojej łazience


Miałem być zamrażarką, a ty miałaś być lodami (choć chyba odwrotnie, bo to mnie wkłada się w ciebie). Zamiast tego jesteś kurzem w sypialni, na maleńkiej szafeczce, którą stawia się przy łóżku. Ja czystym miejscem, które zostaje, gdy zabierze się z niej ramkę na zdjęcia.
Próbowałem złapać słońce nad Wielką Piramidą w Gizie. Świecącą kulkę, jak żarówka w największej z lampek nocnych. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem je dwoma palcami, ale ty źle stałaś (a może to ja zwaliłem sprawę?). Rozległ się sztuczny, nagrany dźwięk migawki. Na zawsze pozostałem pół centymetra od celu. Zamrożony, nie mogąc go dosięgnąć - najpierw na ekranie Samsunga, potem monitora LG, a wreszcie na papierze fotograficznym, szafce i w mojej walizce.
Obok pustego miejsca wciąż stoi twoje zdjęcie. Przechylasz na nim krzywą wieżę w Pizie, naprężając mięśnie ze wszystkich sił. Usiłujesz ją przewrócić, roztrzaskać o naszą sypialnię, ale ona nie zamierza się poddać. Nie wszystko potrafisz zniszczyć. Mnie tak.
Ja rozbiłem się o kafelki w kuchni i rozsypałem w suchą psią karmę. Powinienem w chipsy albo płatki śniadaniowe. Wtedy chociaż byś mnie zjadła, a tak nawet kundel mną wzgardził, wyminął ostrożnie, kierując się do miski z wodą. A ty zmiotłaś moje resztki na szufelkę i wyrzuciłaś do śmieci.
Może szczury się najedzą.
Czasami wyobrażam sobie, że leżę gdzieś na brudnej ziemi, a one podgryzają mi palce. Dochodzę wtedy do wniosku, że dawno już pożarły nas oboje (gdy minęła nam data przydatności do spożycia). Buszują w naszych ciałach, mają mokre pyszczki. Ambrozja.
Krew smakuje bardziej niż twój nadstawiony policzek. Nasmakowałem się jej, gdy twój brat wpadł z wizytą, z dwoma Harnasiami w siatce. Sam wypił obydwa.
Wiem, że zasłużyłem. Ale pamiętam też twój uśmiech, gdy upadłem na dno. Twarz miałaś czerwoną (później stała się sina), oczy błyszczące, ząbki bielutkie, ostre jak sztylety. Wbiłaś mi je w szyję, jak kiedyś wbijałaś w ramię. Wychłeptałaś wszystko do ostatniej kropli, pozostawiając pustą skorupę. Schowałem w niej pogardę listonosza, gdy przynosił wezwanie na komendę.
Wzrok twojego ojca, gdy minęliśmy się kiedyś na ulicy.
I twój głos, gdy mówiłaś "No, dawaj!".
Kibel w pociągu cuchnie okropnie, a ja wspominam dzień, w którym przyniosłaś walizkę do naszego mieszkania (dziś mam tę samą i nie przeszkadza mi, że jest w białe misie). Zjedliśmy kolację, napiliśmy się wina, a potem wszedłem po tobie do łazienki i pomyślałem, że przynajmniej wspomnienia będą pachnieć ładnie. Myliłem się. Dominuje w nich smród.
Twój własny smrodek, za którym troszkę tęsknię.

2.3.2018

niedziela, 20 maja 2018

Odetto


Daj spokój, dziewczyno. Wróciłabyś do domu.
Ileż można skubać trawę i dżdżownice, pływać po jeziorze, jak ozdoba? Jak flaming w ogródku, martwy, nawet jeśli psy czasami na niego szczekają? Łabędzie mają sens tylko wtedy gdy są dwa, a ich szyje układają się w serduszko. Gdy jest jeden to tylko ładniejsza gęś.
Co zrobisz, gdy nadejdzie zima? Odlecisz do ciepłych krajów?
Przecież nigdy nie byłaś za granicą, a sama nie byłaś prawie nigdzie. To nie szkolna wycieczka autokarem, tu trzeba być odpowiedzialnym, trzeba znać drogę i umieć o drogę zapytać. Nikt nie pomoże ci, jeśli się zgubisz. Jak wrócisz wtedy do domu, czy choćby na swoje jeziorko?
Po co masz lecieć na południe, skoro w domu czeka ciepła kołderka?
Byłem ostatnio w wesołym miasteczku. Mają tam tunel zakochanych i łódki wyglądają zupełnie jak ty. Jak wielkie białe łabędzie, choć drewniane i puste w środku. Chciałem się przepłynąć, ale powiedzieli, że można tylko parami. Nie mam żadnej. Ty pływasz w innym miejscu, sama, jak rekin pożerający kończyny surferów i wszystkie moje myśli. Wróciłabyś do domu.
Czasem chodzę nad to jezioro i dziwię się, że nie ma cię na powierzchni. Pewnie latasz akurat gdzieś w górze, oglądasz maleńki świat i maleńkich ludzi, taka sama, dorosła, z uczuciem, że możesz wylądować wszędzie. Potem spoglądasz na mnie, wpatrzonego w pustą taflę wody i wspominasz czasy, gdy byłaś przykuta do ziemi. A ja boję się, że odlecisz jak balon, że znikniesz za chmurami.
Jesteś teraz wolna, a ja jestem sam. W dole.
Wróciłabyś choć na chwilę.

21.2.2018

piątek, 18 maja 2018

Sześćdziesiąt tabletek

Powiedziałaś, że życie jest bezcenne, a ja wiem, że kosztuje siedemdziesiąt złotych za sześćdziesiąt tabletek (jest przy tym refundowane, więc płacisz tylko trzydzieści procent ceny). Wiem też, że pióro silniejsze jest od miecza, a papier chroni czasem lepiej od zbroi. Zwłaszcza ten, który sprawi, że pani recepcjonistce w przychodni ekran zaświeci się na zielono.
Na zielonym też bywa, że cię samochód pierdolnie.
Ja przechodzę przez ulicę stając tylko na białych, bo to odgania ponoć złe duchy. Czasem pasy są tak starte, że to nie wystarcza i po drugiej stronie ktoś łypnie na mnie okiem, czerwonym, przebijającym na wskroś. Miniemy się, nasze kurtki się spotkają i troszeczkę zaszeleszczą. Tarcie wytworzy między nimi piorun, który popłynie i pewnego dnia mnie trzaśnie.
Tak to działa. Nie będzie lekarza na sali, bo lekarze podpisali klauzulę sumienia. Nie ratują tych co krwawią wewnątrz. Jedynie tych co sikają posoką jak z ogrodowego węża.
A Święty Piotr mówi tylko "Mhm". Kiwa głową i podpisuje receptę.
Zawsze zakładam dwie różne skarpetki, dla ciebie, jak mnie kiedyś znajdziesz. Zaniesiesz, schowasz do zamrażalki, ale w głowie zostanie ci takie puste miejsce, bolące, wiercące, niczym dziura w zębie. Zerkniesz na mnie, żeby czymś ją zaplombować. I odkryjesz. I pomyślisz:
"Mógł się ładniej ubrać na tę okoliczność".
A ja będę szczęśliwy, że zajrzałaś. Otworzyłaś drzwiczki, pomyślałaś o mnie i znalazłaś mnie specjalnie, a nie tak jak wtedy, gdy myślisz, że w domu są lody, zaglądasz do pudełka, a to tylko ten cholerny koperek. Nie, kochana. Ty będziesz tam z mojego powodu.
Po wszystkim zamkniesz drzwi, a ja zostanę za łopatką bez kości, zaraz obok frytek, oszroniony, ze śniegiem pod powiekami. Gdy wyjdę i się roztopi, będzie wyglądać jak łzy.
Bo kiedyś pewnie wrócę, wykopię się spod kołdry (a to czasem bywa ciężkie, miotasz się, miotasz, a nie widać jakoś światła żarówki) po czym napiję herbatki z miodem i cytryną. Lub wyleję całą, potykając się o receptę (czy jedną z sześćdziesięciu tabletek).

4.3.2018