czwartek, 31 maja 2018

Bohater idzie do Biedronki i w sumie tyle

Było to tego dnia, gdy walnąłem sobie Kubusia Go, Play, School, czy inne angielskie słowo, nijak mające się do soku. Smak jabłko, marchew, truskawka, moje dziecko pije to gówno i pożyje dzień dłużej niż twoje. Jak zdzierży całą butelkę, pójdziemy w nagrodę na frytki.
- Mam smaka na maka! - wołają berbecie, wypluwając na chwilę smoczka.
Zwykle nie piję zdrowych rzeczy. Po prostu niedawno był u mnie siostrzeniec. Ja tam wolę colę, przynajmniej od czasu jak jakaś starowinka usiłowała mnie nastraszyć, że moje kości będą od niej puste w środku. Wątpię, żeby tak było. Raczej tylko zwiększam ryzyko zawału. Jeśli jednak babcia mówiła prawdę, byłoby zajebiście. Wywierciłbym sobie dziury w kończynach i grał na starówce jako człowiek flet. Jedna wichura, długi spłacone.
Tak czy siak piłem sobie to gówno, gęste jak cholera i doszedłem do wniosku, że ma konsystencję niemowlęcych obiadków. Wiecie, tych ze słoiczków. Karma dla dzieci. Jak dla psa, tylko znacznie lepiej zrobiona. Mi te jedzonka kojarzą się z rzygami, bo maluchom zawsze się ulewa i to zawsze na pomarańczowo. Bo te obiadki są zwykle właśnie pomarańczowe. No i Kubuś niestety też.
Nie mogłem dłużej tego pić. Wyjebałem do śmieci. Podobno nie powinno się wyrzucać jedzenia, bo dzieci głodują i w ogóle. Próbuję wyobrazić sobie minę biednego dziecka, gdy proponuję mu resztki mojego Kubusia. Jestem pewien, że kopnęłoby mnie w jaja.
Jeśli ja nie wyrzucę, najpewniej zrobi to market. Oni też nie dadzą biednym, bo musieliby zapłacić od tego podatek.
No i pozbyłem się zdrowego napoju, ale nadal chciało mi się pić. Postanowiłem więc kupić niezdrowy. Założyłem świeże bokserki od Kevina Cleina. To taki chiński brat Calvina Kleina, który znacznie niżej się ceni. Dodałem do tego wytarte jeansy i dwie różne skarpetki, jedną z Batmanem, a drugą z Supermanem. Superman na prawej nodze, bo nosi kolory flagi, zupełnie jak narodowcy.
Na końcu włożyłem koszulkę. Zastanawiałem się między Bartem Simpsonem i kucykiem Pony. Powąchałem obydwie. Bart śmierdział jak kupa, pegaz jak trzydniowa kupa. Wybrałem pegaza. Trzydniowa kupa śmierdzi mniej, bo jest już trochę wysuszona. Wiem, bo mam psa i jestem leniwy. Przyjaźń to magia, skurwysynu.
Narzuciłem na siebie kurtkę (kaptur też, bo nie umyłem włosów) i ruszyłem do Biedronki. Wyjście z domu nie jest dla mnie łatwe. Boję się wtedy jak cholera, dziwnie czuję, miewam ataki paniki. Dlatego zawsze przed faktem łykam nieco tabletek, ot tak, żeby zabić świadomość. Potem stwierdzam dla ułatwienia, że jestem niewidzialny. Chyba działa, bo ludzie nigdy na mnie nie patrzą. Przemykam więc niezauważony.
W Biedronce kupuję trzy rzeczy: sześciopak coli, jabłkową gumę i książkę lifestyle'ową jakiegoś celebryty. Potem przypominam sobie, że aż tak to mnie jeszcze nie pojebało i zamieniam ją na parę pomidorów. Pomidor to się zawsze przyda.
W kolejce przede mną stoi jakaś ładna pani. Starsza ode mnie. Jakoś koło trzydziestki. Rozmawia przez telefon o aborcji. Mówi, że w normalnych krajach można, a tu to nie dość, że się rzucają, to jeszcze kombinują, jakby tu ograniczyć.
Jeśli o ten temat chodzi, to mam proste rozwiązanie: zezwolić, a po każdej skrobance wsadzać płód z powrotem. Wtedy wszyscy będą zadowoleni. Lewica, bo ciąża przerwana. Prawica, bo można znów wyjąć i ochrzcić.
Potem kobieta gada o własnych dzieciach. Coś jej się stało z pieniędzmi, zatamowane, hajs przestał płynąć. Mówi, że da radę, ale młode grymaszą, bo przecież są młode. Nie chcą jeść najtańszych chrupek. Szkoda mi się ich zrobiło. Myślę jak tu zaradzić. Mam trochę kasy, mogę nakupować słodyczy, potem dołożyć jej do zakupów. Powiem, że to dla niej, ludzie spojrzą z podziwem, jaki to miły ze mnie facet.
Będzie fajnie. Dawno nie zrobiłem niczego dobrego. Zastanawiam się jakie słodycze wybrać. Czy jakieś tanie, czy trochę mniej, ale lepszej jakości. Czy markowe są absolutnie konieczne, czy podarowanie podrób to trochę jakby wieśniactwo.
Wreszcie moja kolej przy kasie. Kobieta już wyszła. Zrobiłem zupełnie nic.

21.11.2016

czwartek, 24 maja 2018

Może już pan otworzyć oczy


Dzień zerowy

Mężczyzna za biurkiem w niczym nie przypomina typowego faceta w czerni. Jest nieco otyły, łysieje na czubku głowy, do tego ma zmarszczki, wory pod oczami i przygarbioną sylwetkę. Nawet garnitur nosi nie czarny, a ciemnoszary, całkiem pasujący do brązowych, skórzanych mokasynów i niezbyt ładnego, bordowego krawata w beżowe, skośne pasy.
Pije kawę z kubka "najlepszy tata na świecie".
- Mówiąc "wszystkie pana decyzje" miałem na myśli większość - tłumaczy. - Raczej nie interesuje nas co pan je rano na śniadanie albo jakie skarpetki pan dzisiaj założy. Choć mamy wpływ na pański gust i jeśli byśmy chcieli, możemy o tym zadecydować. Tak jak zadecydowaliśmy o pańskiej pracy, wykształceniu, żonie, dacie ślubu czy imieniu dla córki.
- Ale… ale jak…? - jąkam się.
- W pańskiej głowie znajduje się chip przez który przesyłamy potrzebne informacje bezpośrednio do pańskiego mózgu. To w większości proste sugestie, które bierze pan za własne myśli, a które kształtują w dalszej perspektywie pańskie działania oraz poglądy.
- To jakieś szaleństwo.
- Wręcz przeciwnie. - Mężczyzna uśmiecha się. - CIA prowadziło badania nad kontrolą umysłu już w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Gdy sprawa wyszła na jaw, wybuchła maleńka afera, parę osób straciło posady, szef agencji dostał nawet jakiś wyrok, ale społeczeństwo zbytnio się nie przejęło. Fani teorii spiskowych chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha, krzycząc "a nie mówiłem?" ale dla większości ludzi był to tylko kolejny nagłówek w porannej gazecie. Tak samo parę dekad później, gdy ujawniono powszechną inwigilację pod pretekstem ochrony przed terroryzmem. Media gadały o tym przez parę dni, ale społeczeństwo wzruszyło ramionami. Jaki z tego wniosek?
- Że ujdzie wam to na sucho?
- Że ludzie tego pragną. Chcą być bezpieczni, szczęśliwi i mieć spokój. Niech pan spojrzy na swoje życie, zaplanowane przez nas: nie jest pan z niego zadowolony? Wiemy, że tak, bo podjęliśmy za pana najlepsze możliwe decyzje. Panu pozostaje jedynie się nimi cieszyć.
- Dlaczego mi o tym mówicie? - pytam.
- Chcemy sprawdzić jak wiedza o naszych działaniach wpłynie na pańskie zachowanie. Wkrótce wróci pan do domu, do żony i córeczki. Pańskie dalsze losy pomogą nam ustalić, czy społeczeństwo jest już gotowe, byśmy ujawnili się na szeroką skalę. Miętówkę?
Biorę jedną. Zawsze bardzo lubiłem miętówki.

Dzień pierwszy

Zdejmuję poduszkę z twarzy żony. Głaszczę ją delikatnie po głowie.
- Tak jest lepiej, skarbie - szepczę. - Teraz jesteś wolna.
Zostawiam ją i zmierzam na balkon. Omijam ostrożnie ciało córeczki, uduszonej kablem od prostownicy. Staję przy barierce, po czym spoglądam w dół.
Mieszkam na szóstym piętrze. Z pewnością wystarczy.
Mój umysł wypełniają wątpliwości i panika, ale ignoruję je, bo wiem, że nie pochodzą ode mnie. Za chwilkę ucichną. Za chwilkę również będę wolny.

Dzień pierwszy

Całuję żonę w czółko. Wygląda tak pięknie, gdy śpi, uśmiechnięta, spokojna. Gdy obudzi się rano, położy głowę na moim ramieniu i zostaniemy tak przez chwilę, w ciepłej pościeli, porannym zaspaniu, zanurzeni po szyję w pogodnym, codziennym szczęściu.
Na razie zostawiam ją jednak. Zmierzam na balkon. Omijam ostrożnie śpiącą córeczkę, która zasnęła przy zabawie, przytulona do pluszowego jednorożca. Za chwilkę zaniosę ją do łóżka, ale teraz chcę odetchnąć ciepłym, wiosennym powietrzem. Staję przy barierce.
Z naszego balkonu rozciąga się piękny widok.

22.11.2017

środa, 23 maja 2018

Nasrałaś w mojej łazience


Miałem być zamrażarką, a ty miałaś być lodami (choć chyba odwrotnie, bo to mnie wkłada się w ciebie). Zamiast tego jesteś kurzem w sypialni, na maleńkiej szafeczce, którą stawia się przy łóżku. Ja czystym miejscem, które zostaje, gdy zabierze się z niej ramkę na zdjęcia.
Próbowałem złapać słońce nad Wielką Piramidą w Gizie. Świecącą kulkę, jak żarówka w największej z lampek nocnych. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem je dwoma palcami, ale ty źle stałaś (a może to ja zwaliłem sprawę?). Rozległ się sztuczny, nagrany dźwięk migawki. Na zawsze pozostałem pół centymetra od celu. Zamrożony, nie mogąc go dosięgnąć - najpierw na ekranie Samsunga, potem monitora LG, a wreszcie na papierze fotograficznym, szafce i w mojej walizce.
Obok pustego miejsca wciąż stoi twoje zdjęcie. Przechylasz na nim krzywą wieżę w Pizie, naprężając mięśnie ze wszystkich sił. Usiłujesz ją przewrócić, roztrzaskać o naszą sypialnię, ale ona nie zamierza się poddać. Nie wszystko potrafisz zniszczyć. Mnie tak.
Ja rozbiłem się o kafelki w kuchni i rozsypałem w suchą psią karmę. Powinienem w chipsy albo płatki śniadaniowe. Wtedy chociaż byś mnie zjadła, a tak nawet kundel mną wzgardził, wyminął ostrożnie, kierując się do miski z wodą. A ty zmiotłaś moje resztki na szufelkę i wyrzuciłaś do śmieci.
Może szczury się najedzą.
Czasami wyobrażam sobie, że leżę gdzieś na brudnej ziemi, a one podgryzają mi palce. Dochodzę wtedy do wniosku, że dawno już pożarły nas oboje (gdy minęła nam data przydatności do spożycia). Buszują w naszych ciałach, mają mokre pyszczki. Ambrozja.
Krew smakuje bardziej niż twój nadstawiony policzek. Nasmakowałem się jej, gdy twój brat wpadł z wizytą, z dwoma Harnasiami w siatce. Sam wypił obydwa.
Wiem, że zasłużyłem. Ale pamiętam też twój uśmiech, gdy upadłem na dno. Twarz miałaś czerwoną (później stała się sina), oczy błyszczące, ząbki bielutkie, ostre jak sztylety. Wbiłaś mi je w szyję, jak kiedyś wbijałaś w ramię. Wychłeptałaś wszystko do ostatniej kropli, pozostawiając pustą skorupę. Schowałem w niej pogardę listonosza, gdy przynosił wezwanie na komendę.
Wzrok twojego ojca, gdy minęliśmy się kiedyś na ulicy.
I twój głos, gdy mówiłaś "No, dawaj!".
Kibel w pociągu cuchnie okropnie, a ja wspominam dzień, w którym przyniosłaś walizkę do naszego mieszkania (dziś mam tę samą i nie przeszkadza mi, że jest w białe misie). Zjedliśmy kolację, napiliśmy się wina, a potem wszedłem po tobie do łazienki i pomyślałem, że przynajmniej wspomnienia będą pachnieć ładnie. Myliłem się. Dominuje w nich smród.
Twój własny smrodek, za którym troszkę tęsknię.

2.3.2018

niedziela, 20 maja 2018

Odetto


Daj spokój, dziewczyno. Wróciłabyś do domu.
Ileż można skubać trawę i dżdżownice, pływać po jeziorze, jak ozdoba? Jak flaming w ogródku, martwy, nawet jeśli psy czasami na niego szczekają? Łabędzie mają sens tylko wtedy gdy są dwa, a ich szyje układają się w serduszko. Gdy jest jeden to tylko ładniejsza gęś.
Co zrobisz, gdy nadejdzie zima? Odlecisz do ciepłych krajów?
Przecież nigdy nie byłaś za granicą, a sama nie byłaś prawie nigdzie. To nie szkolna wycieczka autokarem, tu trzeba być odpowiedzialnym, trzeba znać drogę i umieć o drogę zapytać. Nikt nie pomoże ci, jeśli się zgubisz. Jak wrócisz wtedy do domu, czy choćby na swoje jeziorko?
Po co masz lecieć na południe, skoro w domu czeka ciepła kołderka?
Byłem ostatnio w wesołym miasteczku. Mają tam tunel zakochanych i łódki wyglądają zupełnie jak ty. Jak wielkie białe łabędzie, choć drewniane i puste w środku. Chciałem się przepłynąć, ale powiedzieli, że można tylko parami. Nie mam żadnej. Ty pływasz w innym miejscu, sama, jak rekin pożerający kończyny surferów i wszystkie moje myśli. Wróciłabyś do domu.
Czasem chodzę nad to jezioro i dziwię się, że nie ma cię na powierzchni. Pewnie latasz akurat gdzieś w górze, oglądasz maleńki świat i maleńkich ludzi, taka sama, dorosła, z uczuciem, że możesz wylądować wszędzie. Potem spoglądasz na mnie, wpatrzonego w pustą taflę wody i wspominasz czasy, gdy byłaś przykuta do ziemi. A ja boję się, że odlecisz jak balon, że znikniesz za chmurami.
Jesteś teraz wolna, a ja jestem sam. W dole.
Wróciłabyś choć na chwilę.

21.2.2018

piątek, 18 maja 2018

Sześćdziesiąt tabletek

Powiedziałaś, że życie jest bezcenne, a ja wiem, że kosztuje siedemdziesiąt złotych za sześćdziesiąt tabletek (jest przy tym refundowane, więc płacisz tylko trzydzieści procent ceny). Wiem też, że pióro silniejsze jest od miecza, a papier chroni czasem lepiej od zbroi. Zwłaszcza ten, który sprawi, że pani recepcjonistce w przychodni ekran zaświeci się na zielono.
Na zielonym też bywa, że cię samochód pierdolnie.
Ja przechodzę przez ulicę stając tylko na białych, bo to odgania ponoć złe duchy. Czasem pasy są tak starte, że to nie wystarcza i po drugiej stronie ktoś łypnie na mnie okiem, czerwonym, przebijającym na wskroś. Miniemy się, nasze kurtki się spotkają i troszeczkę zaszeleszczą. Tarcie wytworzy między nimi piorun, który popłynie i pewnego dnia mnie trzaśnie.
Tak to działa. Nie będzie lekarza na sali, bo lekarze podpisali klauzulę sumienia. Nie ratują tych co krwawią wewnątrz. Jedynie tych co sikają posoką jak z ogrodowego węża.
A Święty Piotr mówi tylko "Mhm". Kiwa głową i podpisuje receptę.
Zawsze zakładam dwie różne skarpetki, dla ciebie, jak mnie kiedyś znajdziesz. Zaniesiesz, schowasz do zamrażalki, ale w głowie zostanie ci takie puste miejsce, bolące, wiercące, niczym dziura w zębie. Zerkniesz na mnie, żeby czymś ją zaplombować. I odkryjesz. I pomyślisz:
"Mógł się ładniej ubrać na tę okoliczność".
A ja będę szczęśliwy, że zajrzałaś. Otworzyłaś drzwiczki, pomyślałaś o mnie i znalazłaś mnie specjalnie, a nie tak jak wtedy, gdy myślisz, że w domu są lody, zaglądasz do pudełka, a to tylko ten cholerny koperek. Nie, kochana. Ty będziesz tam z mojego powodu.
Po wszystkim zamkniesz drzwi, a ja zostanę za łopatką bez kości, zaraz obok frytek, oszroniony, ze śniegiem pod powiekami. Gdy wyjdę i się roztopi, będzie wyglądać jak łzy.
Bo kiedyś pewnie wrócę, wykopię się spod kołdry (a to czasem bywa ciężkie, miotasz się, miotasz, a nie widać jakoś światła żarówki) po czym napiję herbatki z miodem i cytryną. Lub wyleję całą, potykając się o receptę (czy jedną z sześćdziesięciu tabletek).

4.3.2018