niedziela, 10 października 2021

Cola i obwarzanki

– Hej, może się zamienimy?
Na początku myślałem, że mówi do kogoś innego. Minąłem go, więc powtórzył. Wtedy odwróciłem się i przyjrzałem mu uważnie. Jemu oraz papierowej torbie z Żabki, którą trzymał w wyciągniętej ręce. Wydawała się nieźle napakowana.
– Słucham? – zapytałem.
Wyglądał raczej zwyczajnie, nie sprawiał wrażenia ćpuna czy wariata. Koło trzydziestki, wysoki i przygruby, taki misiowaty. Trochę zarośnięty, ale nie jakoś bardzo. Ubrany sportowo, ale całkiem schludnie. W czapce z daszkiem i w okularach z grubymi oprawkami. Uśmiechał się szeroko i można było dostrzec, że nie ma jednego zęba. Skojarzył mi się z Sethem Rogenem.
Kiwnął głową na tę torbę, jakby to miało coś rozjaśnić.
– No, o co chodzi? – rzuciłem niecierpliwie.
– Chcę zamienić się zakupami, ziomuś.
Rzeczywiście, ja trzymałem w prawej dłoni identyczną papierową torbę, również potężnie wypchaną, pewnie podobnie ciężką. Odruchowo wymieniłem w myślach, co się w niej znajduje. Cztery cole w puszkach trzysta trzydzieści mililitrów. Litrowa woda mineralna. Orzechowe Prince Polo. Szczelnie zapakowane tagliatelle z kurczakiem. Duże Lay’s zielona cebulka. W sumie towar o wartości jakichś trzydzieści pięciu złotych. Niespecjalnie chciałem się z nim rozstawać.
Z drugiej strony, też jakoś wybitnie mi na nim nie zależało.
– Nie rozumiem po co – oświadczyłem, a misiaczek zaśmiał się grubym, zachrypniętym głosem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– Dla jaj – wyjaśnił. – A niby po co?
– No dobra, ale nie wiesz, co mam w środku, a ja nie wiem, co ty kupiłeś. Cholera wie, czy to mi się opłaca. Może u ciebie są tylko butelki po piwie i chcesz wyciągnąć ode mnie żarcie?
– A może jestem miliarderem, któremu się nudzi, a moja torba jest pełna hajsu?
– Nie wyglądasz mi na miliardera.
– A jak wygląda miliarder?
Tu mnie miał. Miliarderzy dość znacząco różnią się między sobą. Są wśród nich goście, którzy wyglądają jak chodzące zło, prawdziwi Leksowie Luthorzy, tacy jak Jeff Bezos. Są uśmiechnięci starsi panowie jak Bill Gates. Są przystojni szaleńcy w typie Tony’ego Starka, czy raczej Elona Muska. Może są wśród nich też śmieszne misiaki podobne do Setha Rogena?
Koleś zauważył chyba moje wahanie, bo dodał szybko:
– No weź, ziomuś. W sumie co ci szkodzi?
No właśnie nic mi nie szkodziło. Czysto teoretycznie w torbie mogły być narkotyki, czy jakieś kradzione rzeczy, ale wtedy chyba raczej by mi ich nie oddawał. Bombę też wykluczyłem, bo to byłby niewiarygodnie głupi scenariusz zamachu. Wszystko wskazywało na to, że gość jest po prostu dziwny. A ja mogłem stracić co najwyżej trzydzieści pięć złotych.
Więc się zgodziłem. A on powiedział jeszcze:
– Tylko weź na razie nie zaglądaj. Dopiero jak wrócisz do domu. – Widząc moje zmieszanie, westchnął głęboko i wyjaśnił jak dziecku. – Inaczej nie będzie niespodzianki, prawda?

***

Gdy wracałem, zastanawiałem się, co ten koleś może o mnie pomyśleć.
Nie było chyba nic specjalnie dziwnego w orzechowym Prince Polo, baton jak baton. Woda mineralna też raczej w porządku. Co najwyżej mógłby powiedzieć do siebie „o, ten ziomuś pije Primaverę, a ja Nałęczowiankę, ale beka”. Może trochę dziwne, że kupiłem tylko litr, a nie na przykład dwa, ale to dlatego, że dwulitrowej Primavery nie ma w naszej Żabce. Może pomyśli, że kupiłem ją sobie do biegania? Byłoby fajnie. Nie, żebym biegał, w żadnym wypadku, w ogóle nie robię wiele poza siedzeniem na dupie, ale byłoby spoko, gdyby tak pomyślał.
Czy ja wyglądam, jakbym biegał? Chyba nie. Jestem chudy jak szczapa, ale w bluzie w sumie nie widać. Może wyglądam, jakbym miał jakąś formę. Może sprawiam wrażenie takiego małego, ale porządnego gościa, o jakimś sensownym stylu życia. Może.
Czy ludzie, którzy biegają, piją wodę, czy może raczej jakieś izotoniki, nie wiem, Oshee, czy coś podobnego? Cholera wie. Gdybym biegał to pewnie i ja bym wiedział.
No dobra, ale kolejne produkty były już bardziej istotne. Bo niby kto kupuje cztery cole w puszce? Przecież to głupie. Jedna taka puszka kosztuje dwa osiemdziesiąt, czy coś takiego. No to jak masz cztery, to wychodzi... Tak jakoś... Jedenaście dwadzieścia, nie? To strasznie dużo kasy za mniej niż półtora litra. Już dwulitrowa cola kosztuje znacznie mniej.
Tylko że ja biorę leki, takie okropne leki, co to smakują jak gówno i jeszcze bardzo długo się od nich nie uwolnię. I dlatego nie wolno mi pić alkoholu. A taka cola w puszce jest jak piwo, syczy i smakuje wyjątkowo, relaksuje, jakby z jednej strony dawała energię, a z drugiej odpoczynek. Może to więcej gazu, może ten rytuał otwierania, to pyknięcie, to, że bulgocze, stojąc na biurku. To, że jest taką drobną namiastką zakazanego owocu. Ot, po prostu wolę puszki.
A może on też woli puszki? Może on uważa, że cola w plastikowej butelce w ogóle smakuje jak dupa i piją ją tylko przegrywy. Może zrobi na nim wrażenie, że wolę dopłacić więcej za towar lepszej jakości. W końcu nie jestem plebsem, nie zadowalam się byle czym.
Może pomyśli sobie „huhuhu, prawdziwy człowiek kultury”?
Może nawet nie wyśmieje tego, że jem gotowe żarcie z Żabki. Nie, żebym się tego wstydził, ale... Dorośli ludzie to chyba sobie gotują, prawda? Albo przerywają pracę w biurze, żeby skoczyć na lunch do meksykańskiej restauracji. I siedzą tam sobie w garniturach, z teczkami, z laptopem i wcinają jakieś burrito, czy quesadillę, tak żeby nie uświnić swoich drogich ciuchów. A ja jem odgrzane w mikrofali żarcie z Żabki, nawet nie nosząc przy tym spodni. Bo nie chce mi się gotować.
Gotować ani chodzić do restauracji, czy biegać. Tylko siedzę i piję tę colę, karmiąc swoją cukrzycę i pewnie koleś sobie pomyśli „kurde, ale żałosny facet”.
„Mogłem zamienić się z kimś innym”.

***

Gdy dotarłem do domu, usiadłem po turecku na łóżku i położyłem na nim papierową torbę. Z jakiegoś powodu bałem się do niej zajrzeć. Wcześniej specjalnie nawet nie spoglądałem w jej stronę. Teraz stała przede mną, brązowa z ciemnozielonym logiem, taka jakaś dziwnie majestatyczna, choć nierównomiernie wypchana. Jak skrzynia skarbów. Albo puszka Pandory.
Spędziłem dużo czasu, tępo się w nią wpatrując. Wreszcie westchnąłem głęboko, włożyłem do niej dłoń, cały czas nie patrząc i wymacałem pierwszy, duży, bardzo miękki przedmiot.
Okazało się, że większość torby zajmował chleb tostowy. Ten kwadratowy, przypominający watę i nieprzyjemnie słodki. Nie cierpię go. To znaczy, gdy już się go upiecze, smakuje całkiem nieźle, ale o wiele lepsze grzanki robi się ze zwyczajnego pieczywa. Takiego, które ma smak.
Bo wiecie, tak się składa, że ja uwielbiam świeży, ciepły chleb. Nieważne, jakiego rodzaju, czy z jakimiś ziarnami, czy taki bardziej sypki, czy zwarty. Ważne, żeby pachniał jak żółta piekarnia na mojej ulicy (którą dawno już zamknęli). Gdy przychodziłem do niej jako dziecko, czułem się jak Charlie w fabryce czekolady. Wszystko wokół wypełniał ten ciepły, przyjemny zapach, który wręcz mnie otulał, jakby całował na dobranoc. Chciałem zjeść wszystko, co tam było, by ogrzać się od środka tym uczuciem, tą miłością, która biła od chleba jak od ludzkiego serca. Ale kończyło się na kilku maleńkich bułeczkach, z którymi mama robiła mi kanapki do szkoły oraz jednym bochenku. Było to bardzo, bardzo dawno – kosztował wtedy zaledwie złotówkę.
No, ale nic. Każdy je takie pieczywo, jakie lubi. Kolejną rzeczą, którą wyciągnąłem z torby, był ser w plasterkach. Taki do tostów, co to każdy kawałeczek ma zawinięty w osobną folijkę (ku niewątpliwej radości matki ziemi) i trzeba obrócić go kilka razy, żeby wreszcie odpakować. Nie lubię tostów, nie lubię sera, więc odłożyłem go na bok i ponownie sięgnąłem do torby.
Znalazłem szklaną butelkę z sokiem jabłkowym. Takim o bardzo krótkim terminie przydatności do spożycia, więc pewnie całkiem zdrowym. Uwielbiam je, więc od razu wstrząsnąłem, odkręciłem i wypiłem go duszkiem. Nie chodzi o to, że jakoś specjalnie dbam o siebie – wręcz przeciwnie, jestem dość zapuszczony – ale takie soczki mają niepowtarzalny smak.
Gdy byłem dzieckiem, ale już takim w wieku szkolnym, coś koło siedmiu, ośmiu lat, mama kupowała mi podobny sok, ale przeznaczony raczej dla niemowląt. Nie był gęstą papką, jak Pysie albo Kubusie, ale nie był też zbyt rzadki. Odświeżający i sycący jednocześnie, jakbym zjadł całe jabłko. Do dziś natychmiast przychodzi mi na myśl, gdy słyszę o witaminach. Jeśli witaminy mają jakiś smak, to wierzę, że właśnie taki. Nie potrafię przypomnieć sobie niestety nazwy tego soku. Pamiętam tylko, że na butelce miał postać przypominającą Pyzę na polskich dróżkach.
Och, rozmarzyłem się. Czas znów zajrzeć do torby z Żabki.
Tym razem wydostałem z niej dwie torebki budyniu w proszku. Takiego, który trzeba wsypać do gotującego się mleka (wstawiasz je do garnka, a potem czekasz, czekasz, czekasz, czekasz, aż wreszcie odwracasz na chwilę wzrok i wtedy zaczyna kipieć), a następnie bardzo długo mieszać. Jeden miał smak czekoladowy, a drugi waniliowy. Obydwa bardzo lubię, więc całkiem mnie to ucieszyło. Jestem zdecydowanie zbyt leniwy, żeby robić sobie budyń, ale gdy mieszkałem jeszcze z matką, jadłem go bardzo często. Nikt inny za nim nie przepadał, więc zawsze wychodziło kilka miseczek wyłącznie dla mnie. Jedną zjadałem niemal od razu, gdy budyń był jeszcze dość rzadki. Drugą w odpowiednim momencie. Trzecią następnego dnia, przed szkołą, po podgrzaniu w mikrofalówce (nie lubię zimnego budyniu). Tak na wspaniały początek dnia.
Kolejną rzeczą była kiść bananów. Odłożyłem ją na później. Następnie, ku swojego ogromnemu zaskoczeniu, wyciągnąłem obwarzanki. Nie miałem pojęcia, że sprzedają je w Żabce. Być może po prostu nie zwróciłem na nie uwagi. Obwarzanki... Obwarzanki są niezwykłe. Dziś nie zachwycają już smakiem, raczej irytują twardością, ale gdy byłem dzieckiem, mogły być kolczykami, mogły być bransoletką, pierścieniami lub naszyjnikiem. Wtedy nie były zbyt twarde – były w sam raz, a przegryzienie jednego tak, żeby nie rozpadł się na kawałki, było zabawnym wyzwaniem.
Kupowaliśmy je na bazarze. Od miłej staruszki w chuście na głowie, która oprócz nich miała tylko pieczarki, cebulę i czosnek. Chodziliśmy tam przede wszystkim po tanie ubrania, ale zawsze udawało się naciągnąć mamę na jakąś zabawkę. Beznadziejnie pomalowaną figurkę z rakotwórczego plastiku (najistotniejszą zdobyczą był He-Man). Taką małpkę czy pieska, co świeci, chodzi w kółko i nudzi się po trzech minutach. Gumowy miecz. Metalowy samochodzik. Mnóstwo skarbów.
I pirackie filmy Disneya na kasetach VHS.
W papierowej torbie znajdowały się jeszcze dwie rzeczy. Oranżadka w proszku, którą natychmiast wysypałem sobie na język (gdy byłem w podstawówce, mieliśmy z kolegami dziwny zwyczaj wciągania jej nosem). A także bańki mydlane. Chyba nie z Żabki, raczej z jakiejś Złotóweczki czy innego Grosika, bo instrukcja była po chińsku, a na opakowaniu znajdował się Pikachu. Niebieski z jakiegoś powodu. Ale tak czy siak, były to bańki mydlane.
Resztę dnia spędziłem więc bardzo radośnie. Siedziałem na balkonie, cieszyłem się ładną pogodą, wcinałem banany (a wieczorem budyń) i wysyłałem w świat jak największe, delikatnie drżące bąbelki. W każdym z nich zamknięta była tęcza.

4.5.2021

czwartek, 17 czerwca 2021

Gdybym miała rewolwer, nie potrzebowałabym smoka

- Witaj, smoku.
- Witaj, dziewczyno.
- Nie powinieneś być przypadkiem odrobinę większy?
- Chyba nie. A czy ty nie powinnaś być przypadkiem odrobinę ładniejsza?
- Punkt dla ciebie.

***

Leżę w łóżku, patrzę na ścianę mojego pokoju i myślę o eonach, o eonach, o eonach.
Na szafce leży nietknięty Harlan Coben, tuż obok stoi od dawna już chłodna herbata, skórki od mandarynek walają się niedaleko, a niedokończone wypracowanie z polskiego spadło z biurka i rozłożyło się wesoło na brudnej podłodze.
Mam to wszystko gdzieś. Przez krótką chwilę jestem wolna.
A potem słyszę domofon.
Instynkt przetrwania każe mi go zignorować, odruchowo podkręcam muzykę, a gitara Slasha miesza się z jękami jakiejś dziewczyny w starej, dobrej „Rocket Queen”. Domofon znika, przestaje istnieć, a ja wygrywam, wsparta cylindrem mojego wymarzonego kochasia.
Nie ma nic. Nie ma nic. Nie ma nic.
Walenie do drzwi pokoju. Zignoruj. Ciesz się wolnością.
Drzwi się otwierają. Zdejmuję słuchawki.
- Tak trudno ci wstać i otworzyć drzwi? - pyta matka, wściekła i czerwona.
- Sorry. Nie słyszałam. - Wskazuję na słuchawki. Wciąż słychać przebijającą się muzykę.
Niewinne kłamstewka dnia codziennego nigdy nie uczynią nas złymi ludźmi.
- Chodź tu i wypakuj zakupy.
- Wolałabym nie.
- To nie była prośba.
Wstaję, przetaczam się do drzwi i jestem kulą goniącą najgorętszego archeologa w historii archeologów. Wpadam do kuchni, mijając wrednego kocura, sięgam po siatki. Mleko do lodówki, mięso do zamrażarki, szynka do lodówki, makaron i płatki do szafki. Coli sobie nalewam.
Piję, jestem wolna, choć zaraz rzucą się do mnie o lekcje.
Przecież odrobię. Przecież i tak to wszystko nie ma sensu.
Przecież i tak nikogo nie obchodzą wierszyki, a wszyscy wiemy, że Słowacki wielkim poetą był.
Wieczorem powkuwam rzeczy, które mnie nie interesują, wbijane mi do łba przez osoby, które mają to wszystko gdzieś, by nigdy już z tej wiedzy nie skorzystać.
- Nie chodź jak słoń, bo Olek właśnie zasnął - słyszę.
Nie oddychaj zbyt głośno, bo Olek właśnie zasnął. Nie myśl zbyt intensywnie, bo Olek właśnie zasnął. Nieś brzemię wrzucone ci na plecy przez kogoś innego, bo tak ma być i już.
Zakupy rozpakowane, pozwólcie mi utonąć.
- Tylko nie siedź godzinami na Facebooku. Odrób najpierw lekcje - słyszę.
Nie, nie będę siedzieć na Facebooku. Przecież o wiele ciekawszym zajęciem jest siedzenie cicho, bo Olek właśnie zasnął. Później odrobię lekcje.
- Dobra - mówię tylko, ponieważ mój mózg błaga o chwilę spokoju.
Potykam się o pampersa wypełnionego sensem życia każdego człowieka, a przede wszystkim nastolatków. I produktem ubocznym istnienia Olka.
- Wyrzuć to, jak już nadepnęłaś - słyszę.
- Dobra - mówię tylko, ponieważ mój mózg błaga o chwilę spokoju.
Pokój. Wreszcie pokój. Przez sekundę.
Słyszę domofon. Siostra wróciła. Wszystko przepadło, a od dybów drętwieją mi ręce.

***

- A nie pomyślałaś kiedykolwiek, że zwyczajnie wymagasz zbyt wiele?
- Nie wydaje mi się, smoku. Proszę tylko o gigantyczny drogowskaz z neonami i brokatową farbą, wskazujący na powołanie i sens życia. To wiele?
- Jeśli mam być szczery, to tak. Raczej tak.
- To sorry. Bo jak się spada w przepaść, to wypadałoby, żeby ktoś bliski podał ci rękę. Bez płynu do mycia naczyń i dziecięcej butelki do napełnienia.
- Ja zazwyczaj nie spadam w przepaść, ponieważ mam skrzydła.
- No jasne. To była metafora. Chodziło mi o to, że nikt ci nie pomaga, każdy odwala swoje i byle do jutra. A ty sobie trwasz i czekasz na zbawienie, bo jutro wygląda identycznie jak dzisiaj i nie widać szans, żeby miało się to zmienić.
- Życie to nie bajka.
- No właśnie. Ale ty jesteś jak z bajki.
- I jestem twoim najlepszym przyjacielem.

***

Kuchenny stół jest gigantyczną pustą przestrzenią, wypełnioną niezręcznością, powietrzem i raz na jakiś czas zapachem jedzenia. Zupki. Dostajemy zupkę.
Odzywa się moja rodzicielka, czyli Całkiem Obca Osoba Numer Jeden:
- Gdzie byłaś?
Skierowane nie do mnie, a do mojej siostry, czyli Całkiem Obcej Osoby Numer Dwa. Przecież wiadomo gdzie ja bywam, a nawet gdyby nie było wiadomo, to żaden problem. Mogłabym nawet brać udział w wielodniowych orgiach organizowanych przez Anonimową Ligę Zarażonych Wirusem HIV, a i tak największą zagadką tego domu jest „z kim pieprzyła się cholerna dorosła kobieta”.
Zapytajmy Herculesa Poirot i udawajmy, że nazwisko właściciela penisa ma jakiekolwiek znaczenie.
- U Pauliny - odpowiada Anka.
Paulina ma ciemne włosy ścięte na dwie długości, dużo mięśni i mercedesa. Z pewnością nie posiada macicy, ale możemy podpiąć czepianie się tego faktu pod dyskryminację gender.
- Jasne. U Pauliny. - Mama jest lepszym detektywem niż Rutkowski i ma od niego fajniejszą fryzurę. - Chodzisz i pieprzysz się z jakimiś staruchami, a ja siedzę z dzieckiem.
Wypowiedziane tonem: „kurde, znowu pada”.
Swoją drogą, Paulina ma trzydzieści parę lat i w żadnym wypadku nie wygląda na starucha.
- Byłam tylko u Pauliny. Przecież się zgodziłaś.
Anka brała lekcje medytacji od samego Buddy i nauczyła się ignorować podobne uwagi.
A może to nie był Budda, tylko Johnny Walker?
- Nie zgodziłam się, żebyś łaziła się ruchać po jakichś hotelach.
Mama nawet nie wyjrzała przez okno, jak siostrzyczka wychodziła, ale swoje wie, ponieważ ma siatkę mafijną szpiegowskich cyganów, która informuje ją o każdym ruchu córki.
Albo po prostu założyła tak i już. Za nią nigdy nie nadążysz.
- Byłam tylko u Pauliny - kłamie Anka. Skończyła już jeść. - Zmywasz? - zwraca się do mnie.
- Nie - odpowiadam. - Dziś twoja kolej.
- Aha. No spoko. Nigdy nie chce ci się nic robić w tym domu.
Milczę, ponieważ milczenie jest złotem, a życie w tej rodzinie nauczyło mnie, że nie tylko dla duszy, ale również dla ciała. Idę do pokoju.
Słuchawki. Muzyka. Axl Rose.
Nagle Anka wchodzi i pyta, czy może przewinąć Olka na moim łóżku, ponieważ na jej jest straszny bałagan. No i owszem, bo wywaliła na nie wszystkie ciuchy z szafki.
- Cześć - mówi przyniesiony na rękach Olek.
Kot miauczy, że mnie nie lubi.

***

- Hmm... Nie należę do najgłupszych smoków. Rzekłbym nawet, że jestem członkiem dość ścisłej elity, jeśli chodzi o inteligencję, to jest zresztą powodem, dla którego mam złote łuski. Jednak nie potrafię chyba znaleźć powodu twojego narzekania.
- Jak to?
- Znam wiele istot, które potrafią stać się niewidzialne. Chochliki, ogniki leśne, wróżki, duchy i zjawy, jak również skrzaty oraz różnego rodzaju stwory natury magicznej. One wydają się bardzo zadowolone z tej umiejętności. Tobie się jednak nie podoba.
- Już ci tłumaczę, stary. Problem polega na tym, że bzdurą jest, jakobym „potrafiła” być niewidzialna. Znacznie poprawniej byłoby powiedzieć, że „jestem”. To niekoniecznie pożądana właściwość.
- Dlaczego?
- Bo czasem człowiek pragnie być zauważony. Chce istnieć, chce coś powiedzieć i chce, żeby inni go usłyszeli. Chce stać się częścią świata, a nie jego tłem.
- Po co?
- Żeby nie czuć się skrajnie samotnym i żeby po coś istnieć.
- Wybacz, przyjaciółko, ale nie rozumiem. Ostatecznie, jestem tylko zwykłym smokiem.
- I to właśnie w tobie lubię. Ponieważ, mój drogi, ty nie jesteś „tylko smokiem”. Z całą pewnością jesteś „aż”. „Tylko” to można być człowiekiem.

***

Ta ławka należy do mnie. Jest długa, szeroka oraz tylko i wyłącznie moja.
Wszyscy inni mijają ją i udają, że nie istnieje. Tej ławki nie ma. Jest tylko goły kaloryfer i okno, na oknie pusta butelka, za oknem winkiel, za którym wszyscy palą.
Mnie nie ma.
I dobrze. Przerwa obiadowa, dwudziestominutowa, zdążę poczytać książkę, zjeść w spokoju kanapkę, spędzając czas z najinteligentniejszą osobą w okolicy. Sobą.
Lubię być najmądrzejsza. Lubię być jedyna.
Nie ma tych wszystkich mijających mnie ludzi, nie ma ich spojrzeń, nie ma samotności, ponieważ coś takiego nie istnieje. Nie ma głosów, nie ma komentarzy.
Jest Harlan Coben oraz kanapka z szynką i ogórkiem.
Nie ma tego dzwonka, ponieważ nie pozwalam mu być, a jestem najważniejsza.
Nie ma następnej lekcji, niemieckiego, na którym nauczycielka szprecha sobie wesoło, ignorując fakt, że absolutnie nikt jej nie rozumie. Nie ma kartkówki z matmy. Nie ma niczego. Jestem tylko ja.
I całkiem mi z tym dobrze.

***

- Chciałabym być tobą, smoku. Odlecieć sobie i mieć wszystko gdzieś.
- Przyznaję, że całkiem przyjemnie jest być mną. Choć niektórzy mogliby uznać, że samotne istnienie i samotne podróżowanie sprzyja przygnębieniu. Ale ja nie jestem samotny, wbrew podejrzeniom całego świata i wszystkich krain. Mam ciebie.
- A ja mam ciebie. Tylko i wyłącznie.
- I siebie.
- I siebie. Całkiem fajną, dopóki nie spoglądam w lustro.
- Nie bój się, moja droga. Już całkiem niedługo.

***

Wracam żwawo do domu, przemierzając pustynię nierówności w chodniku. Mijam sklepy, jak oazy i chętnie zjadłabym coś słodkiego, gdybym miała jakieś pieniądze.
Ignoruję zaczepki i pędzę przez świat skryta za najbezpieczniejszą, prócz kołdry, osłoną: szalikiem w brązową kratę. Odcinam się od rzeczywistości.
Ta jednak uderza mnie w czerwony od zimna nos, gdy tylko wchodzę w bramę.
Jestem w domu. Dom jest wesoły. A nie, jednak nie.
Dzwonię domofonem i nagle JEB! Ktoś otworzył drzwi waląc w przycisk buzdyganem, sądząc po dźwięku. No trudno, wchodzę na klatkę i popycham bramę do mojego więzienia. Jest otwarta. Serce łomocze ze zdenerwowania, a żołądek postanawia je poprzeć.
Słyszę krzyki. Gula w gardle. Cholernie mi gorąco.
- Won stąd z tym twoim pieprzonym dzieckiem! - To matka i jej standardowa śpiewka.
- To jest też moje mieszkanie i mogę w nim mieszkać ile zechcę! - Anka próbuje się bronić, ale do najlotniejszych to ona nigdy nie należała.
Na mamę nigdy nie zadziała podobny argument.
- Niech przyjmie cię ten kutas, który ci zrobił bachora! Gdzie on jest, co?! Zauważył jaką jesteś szmatą i kopnął cię w dupę, póki miał okazję!
Wchodzę. Wstrzymuję oddech.
- Co się stało? - pytam, a mój głos odbija się od Etny i Wezuwiusza, na kilka sekund przed wyczekiwaną erupcją.
- Twoja matka zafarbowała mi bluzkę! - wrzeszczy Anka, tym swoim piskliwym głosikiem, który wyćwiczyła tak bardzo, że wsiąknął w nią na dobre. - Mówiłam jej, żeby prała ją, do cholery, osobno!
- To trzeba było samej prać, a nie pieprzyć się gdzieś po kątach! Myśli sobie, kurwa, że znalazła sobie służącą, opiekunkę do dziecka, a sama chlać i się ruchać, bo to takie przyjemne, nie? I szmat sobie nakupować, kiedy w domu nie ma co jeść!
- Ja, wyobraź sobie, mam co jeść! I moje dziecko też!
- No jasne, więc kupuj sobie szmatki i patrz jak głodujemy, bo przecież TY masz pieniądze!
I tak dalej, i tak dalej.
Coś mnie wypełnia i coś sprawia, że jestem pusta.

***

- Już czas.

***

Nagle łatana styropianem ściana kamienicy wybucha, oblewając wszystko pyłem i niemal przewracając nas na ziemię impetem eksplozji. Tynk lata wokół, niczym śnieg. Słychać obsuwający się gruz. Patrzę na przerażone twarze mojej rodziny.
W powstałej właśnie dziurze znajduje się smok. Piękny, złoty, z kocimi oczami i niezwykłą mądrością kryjącą się w spojrzeniu. Majestatyczny, choć dość mały. Wielkości konia.
Patrzy wprost na mnie, a mi nie jest już gorąco, tylko ciepło. Przyjemnie.
- Co do...? - słyszę głos Anki, jakby z daleka, z innej rzeczywistości.
Mama milczy. Jej oczy urosły do rozmiarów talerzy.
A ja podchodzę do mojego przyjaciela i klepię go po grzbiecie.
- Dziękuję - mówię.
- Córeczko... - zaczyna matka.
Zauważyła mnie, ale odrobinę zbyt późno. Zdarza się. Życie to nie bajka.
Wsiadam na smoczy grzbiet, a jego łuski drapią mnie odrobinę w tyłek.
A potem odlatujemy. Ku linii horyzontu, z dala od wszystkiego i jak najdalej od świata.
Jestem wreszcie wolna.
15.12.2014

niedziela, 13 czerwca 2021

Trzy osobliwe smutki

Jakiś czas temu widziałem w internecie obrazek. Dłonie zaciśnięte na stryczku. Szare i smutne otoczenie zmienia się w prawdziwy raj, gdy spojrzy się na nie przez pętlę. Podpis? Tak widzą świat chorzy na depresję. Głębia popielniczki i wierutna bzdura.
Pierdyliard okejek, gazylion polubień na Facebooku.
Nie musisz być mądry, tylko efektowny.
Mnie obu przymiotów brakuje, ale co nieco tam wiem.

Ten pierwszy

Leżę w pozycji embrionalnej, głęboko pod wodą, zakopany częściowo w mokrym piasku. Otoczenie jest mętne, tak bardzo, że nie widzę własnych kolan. I szumi. Głośno, przerażająco, zagłuszając mój własny oddech oraz bicie serca.
Szlocham i za każdym razem czuję, jakbym spadał. Płaczę, ale z oczu nie lecą mi łzy, tylko coś innego. Gorącego. Wypalającego skórę do kości.
Chcę to otrzeć, ale nie mogę znaleźć dłoni. Nie ma jej.
Moje ciało nie należy już do mnie.

Ten drugi

Patrzę w lustro. Człowiek po drugiej stronie wydaje mi się obcy. Zdziera z siebie skórę, ochlapując szklaną powierzchnię krwią. Pod spodem ma uśmiech.
Uśmiech tak szeroki, że przepoławia mu twarz.
Ale mnie już tam nie ma. Biegam po okolicy, szczęśliwy jak dziecko. Prosty i czarno-biały, lekki i przezroczysty. Ignoruję dwóch obcych ludzi, po obu stronach lustra.
Wiatr rozwiewa mnie jak konstrukcję z piasku.

I ten trzeci

Siedzę na chmurze. W dłoni trzymam balonik. Nadlatuje ognista kometa.
Balonik pęka. Ja pękam. A potem składam się na nowo.
I wziuuu, cofamy się do poczatku. I znów pękamy. I jeszcze raz, coraz szybciej. Żyjemy w pędzie, żyjemy do tyłu. Równie dobrze moglibyśmy nie żyć w ogóle.
Za każdym razem boli. Każde pęknięcie pozostawia bliznę.
Rzygam już tym wszystkim.
Dlaczego chmura nie chce zniknąć? Nie mogę odlecieć, więc wolałbym już spaść.


Niezrozumiałe? No właśnie.
Internetowe mądrości walą mnie pięścią w twarz, wywołując krwawienie z nosa.
6.10.2015

środa, 26 maja 2021

Opowiadanie o kupie

Nocą, gdy wszyscy drzemali już w łóżeczkach, wymknąłem się po cichutku na przedpokój i postawiłem tam dwa niewielkie klocki. Była to kara za brak wieczornego spaceru. Nie byłem co prawda zbyt chętny do odmrożenia sobie tyłka na skutym lodem podwórku, ale ludzie nie dali mi nawet takiej możliwości, co uważam za wielkie zaniedbanie. Wycisnąłem więc z siebie dwie niespodzianki na samym środku holu, by pokazać im, kto tu rządzi.
Gdy nastał ranek, owoc mojej pracy został wdeptany w podłogę przez Dużego. Duży nie jest ani stary, ani schorowany, ale uwielbia być w centrum uwagi, uwielbia, gdy ludzie wokół niego skaczą, dlatego udaje nieustannie, że stoi jedną nogą w grobie. Inni zdają sobie sprawę z tej symulacji, ale litują się nad nim dla świętego spokoju.
Duży potrafi ustawić się w życiu i za to go szanuję. Problem w tym, że udawanie tak weszło mu w krew, że nie uważa za stosowne, na przykład, patrzeć pod własne nogi. Idzie więc jak taran, nie zważając na nic i nikogo. Rozwalił już w ten sposób wiele zabawek Najmniejszemu. No i wdeptał moje klocki w podłogę.
Później wielogodzinne wrzaski Najmniejszego przyniosły wreszcie efekt i Chuda uniosła leniwie powieki. Spytała zaspanym głosem, czego to maluch chce.
- Piciu mama - odpowiedział Najmniejszy, który elokwencją nie grzeszy.
Mama odkryła zaś, że piciu nie ma w zasięgu ręki i trzeba wybrać się po nie do kuchni. A kuchnia znajduje się na końcu przedpokoju. Tak więc chwilę później rozległo się pukanie do drzwi Mójpana - który to spał w najlepsze - oraz głośna informacja:
- Przedpokój jest cały obsrany!
Następnie Chuda uznała, że uczyniła już wszystko, co było do zrobienia w tej sprawie, więc dała Najmniejszemu pić i zawinęła się z powrotem w kołdrę.
Mójpan wstał. Przeciągnął się. Podrapał po głowie i nie tylko po głowie. A potem wyszedł z sypialni, by ocenić stan owego obsrania. Zauważył wtedy trzy rzeczy:
Po pierwsze: obsranie zostało wdeptane w podłogę.
Po drugie: nie ma papieru toaletowego.
Po trzecie: nie ma Dużej, więc pewnie poszła po pieczywo i być może kupi też papier.
Po wysnuciu tych wniosków Mójpan zrobił siku i położył się z powrotem.
Minął jakiś czas. Chuda nie wypuszczała Najmniejszego z pokoju, żeby w swej niebywałej inteligencji nie zjadł przypadkiem mojej kupy. Duży wpatrywał się tępo w telewizor, nie dostrzegając najwyraźniej zabrudzenia na kapciu. Mójpan spał.
A jeśli o mnie chodzi, to gryzłem zabawkę i wszystko to miałem pod ogonem.
Wreszcie wróciła Duża. Berbeć zaczął krzyczeć "babcia, babcia!" i wybiegł z przedpokoju, omijając szczęśliwie niespodzianki, dzięki Fartowi Małego Rozumku. Wiecie, temu samemu, które pozwala mu przewracać się po czterdzieści razy dziennie i nie mieć żadnego siniaka. Dodam z zadowoleniem, że dysponuję identycznym fartem.
No więc Duża spojrzała wtedy na Najmniejszego i tym samym spojrzała również na klocki. Przerwała więc wyjmowanie bułek z siatki i zapukała do Mójpana, krzycząc:
- Przedpokój jest cały obsrany!
Mójpan wstał. Powtórzył rytuał drapania. Ziewnął.
- Kupiłaś papier?! - spytał następnie.
- Kupiłam! - odpowiedziała Duża.
Tak więc mój ukochany młodzieniec ponownie wyszedł, by ocenić stan obsrania przedpokoju. I przypomniał sobie o wdeptaniu obsrania w ziemię.
- Ja nie będę tego sprzątał - oświadczył. - Niech zdrapuje to ten, kto w to wdepnął.
- Ale ja nie wiem, kto w to wdepnął.
Mójpan spojrzał na matkę z politowaniem, ona odpowiedziała mu tym samym, a potem zapytali o zaistniałą sprawę Dużego.
- Ja w nic nie wchodziłem - skłamał Duży, który do tego momentu zdążył już połączyć fakty.
Z kłamstwa zdawali sobie sprawę absolutnie wszyscy, ale też wszyscy postanowili puścić je mimo uszu. Zresztą oczywistym było, że Duży kupy nie sprzątnie, bo schylał to się on ostatnio w latach dziewięćdziesiątych.
- Ja mam to gdzieś - powiedział Mójpan. - I tak nie będę tego zdrapywał.
- A byłeś z nim wieczorem? - spytała go matka.
- No nie. Ale i tak było zimno i mokro, bo śnieg stopniał. Na pewno by się nie załatwił. A kupę spokojnie może posprzątać ktoś inny.
- Ja na pewno nie - oświadczyła Duża.
- Ani ja - dodała Chuda.
- Ja tyś nie bende tygo śpontał! - wydarł się niepotrzebnie Najmniejszy.
Za to Duży udał, że nie słyszy.
- Niech młoda to zdrapuje. Nie wychodzi z nim, nie daje mu jeść, nawet wody mu nie nalewa, a to przecież podobno jej pies. Mogłaby coś przy nim zrobić dla odmiany.
- Ale przecież ona jest w szkole.
- No to niech kupa leży do jej powrotu.
I leżała. Mała wróciła po południu, zapoznała się z zaistniałą sytuacją i również oświadczyła, że klockami się bawić nie będzie.
- Chciałaś yorka? - spytał Mójpan. - Kto go dostał na święta, ty czy ja?
- To było pięć lat temu - odpowiedziała Mała.
- Ale to nie zmienia faktu, że jest twój. Robisz przy nim cokolwiek?
- Nie. Ale ja chodzę do szkoły. A ty robisz cokolwiek prócz wychodzenia z tym psem?
I to był cios poniżej pasa. Mójpan nie ma ani szkoły, ani pracy i nienawidzi, gdy mu się to wypomina. Obraził się więc, trzasnął drzwiami. No i wtedy się zaczęło.
Duża wydarła się na Małą, że potraktowała brata w ten sposób.
Mała wydarła się na Dużą, że wszyscy mają do niej o wszystko pretensje.
Chuda wydarła się na wszystkich, że na podłodze wciąż jest kupa.
Najmniejszy zaczął się zaś wydzierać dla samej radości wydzierania.
Zaś ja... Ja poszedłem powyć trochę pod drzwiami Mójpana, żeby mi je otworzył. A gdy już to zrobił, spuściłem uszy, położyłem mu łeb na kolanach i przeprosiłem za te klocki. Nie dlatego, że czułem się winny (bo nie czułem) ale dlatego, że kocham mojego Mójpana i nie lubię, kiedy się złości. I on też mnie kocha, dlatego podrapał mnie po karku.
A potem posprzątał tę kupę. I tak oto uratowałem sytuację.

Na zakończenie w formie epilogu wypadałoby jeszcze wspomnieć, że w całym tym zamieszaniu, pośród wszystkich tych krzyków i pretensji, po cichutku i bez rozgłaszania tego wszem i wobec, na poranny spacer wyszedł ze mną Duży.
12.1.2015