poniedziałek, 19 maja 2025

Pożegnanie ze zwycięstwem

Zbudowałem naprawdę piękny dom i nieważne jak długo by trwał, i tak trwałby zbyt krótko, ale to nieważne, bo potrwał tylko przez chwilę. Oczywiście nie zbudowałbym go bez ciebie. Stałaś się jego fundamentem, nieporównywalnie trwalszym niż ja. Gają, kiedy ja byłem Uranosem, gdzieś cholernie wysoko nad pazurami twoich szczytów. I myślałem, że skoro patrzę z góry, to muszę być wielki, a tak naprawdę byłem bardzo maleńki, bardzo daleko i okropnie sam.
Nie wiem, dlaczego tak ciężko było mi wrócić. Patrzyłem na ciebie z Księżyca jak Twardowski. Dziękowałem w myślach za to, że pielęgnujesz ten mój domek – nasz domek – i podlewasz w nim wszystkie kwiaty. Kurze i pajęczyny generowały się z tęsknoty za mną w gigantycznym tempie, ale ty wszystko konsekwentnie czyściłaś, zalepiałaś wszystkie ryski. Odmładzałaś nasze dziecko, przemieniając jego wciąż pękającą twarz w idealnie gładką maskę, pogodną, rumianą, pozbawioną zmarszczek naokoło oczu. A ja myślałem o tobie jak o kimś strasznie odległym, chociaż to ja byłem daleko, a ty znajdowałaś się tylko jedną spadającą gwiazdę ode mnie.
Okropnie było patrzeć, jak bez sensu były te twoje wysiłki. Polakierowane z wierzchu deski pleśniały w środku, rozpadały się, wilgotniały coraz mokrzej, aż żadna lśniąca warstwa nie była w stanie tego ukryć. Jak idealnie przypudrowana skóra chowająca pod spodem zgniłą tkankę, w którą zatapiają ci się palce, gdy chcesz zrobić polikom puci-puci. Nasz piękny domek był pomalowany na różowo, że niby krwisty, i tylko po rybich oczach dało się poznać, że dawno jest już martwy.
„Będzie lepiej” – myślałem głęboko nigdzie, ale niestety nie było. Serce nie jest z gumy, nie można rozciągać go w związku na odległość, nisko na ziemi i wysoko w piekle, bo w końcu pęknie, tak jak pękły wreszcie okna w naszym domku, gdy powstające powolutku pajęczyny szczelin przewyższyły liczbą ich gładkość, a wyrzucone w powietrze szklane odłamki pocięły nam obojgu nadgarstki i wypełniły płuca, tak że ciągle jeszcze zdarza mi się rzygać krwią.
I gdy tak wiszę żałośnie nad muszlą klozetową, przypominam sobie pierwsze siku, które zrobiłem, kiedy ją postawiliśmy. Przywołuję opuszkami palców szorstkie ściany, zanim pokryliśmy je naszą posoką zupełnie jak farbą. Wspominam klejenie mebli na ślinę i wkręcanie śrubek przez wiercenie kłykciami. Każdy krok, po którym zaskrzypiała podłoga i każdy śmiech mknący przez szyby wentylacyjne. Szepty chowane pod poduszkę oraz miękkie słowa, którymi wypełnialiśmy poszewki. Łzami myliśmy podłogę, w pocie praliśmy prześcieradła. Delikatnym meszkiem z naszych policzków tworzyliśmy elektryczność, gdy pocieraliśmy je leciutko o siebie.
Na długo nim rozczarowanie zaczęło dusić nas jak gaz z piekarnika, nim położyliśmy pierwsze styknięcia nosami jako fundamenty pod nasz dom i pierwsze iskry w oczach pod pomniki na nagrobki niezaistniałych dzieci, obiecaliśmy sobie, że wsiądziemy do pociągu i pojedziemy gdziekolwiek. Spróbujemy być sobą nigdzie, skoro gdzieś ciągle każą nam być kimś. Zastanawiam się, czy cokolwiek potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy to zrobili. Czy nasz dom byłby trwalszy, gdybyśmy wypełnili ściany czystszymi wspomnieniami? Czy porażka byłaby troszkę słodsza?
Teraz pozostało tylko ją pochować, podzielić popioły na pół. Pobrudzić się nimi raz na jakiś czas, ja częściej, ty rzadziej, bo ty jesteś czystsza ode mnie. Poczuć czasami ich zapach, troszkę spalenizny, troszkę wędzarni, troszkę jajecznicy, troszkę kapsułek do prania.
A może kiedyś spotkamy się w miejscu, w którym stał nasz dom, bo oboje będziemy akurat chcieli go wspomnieć? I nie będziemy ukrywać już wspólnych uśmiechów.
I powiemy sobie: „Hej, to tutaj rodziło się wszystko”.


23.10.2024

niedziela, 2 marca 2025

Umarłem trzy noce temu

Przestałem istnieć, ale jednak istnieję, bo pozostałem goryczą w ustach ludzi, żółcią w ich przełykach. Czuję, jak wypluwają mnie ciepłą, lepką flegmą na chodnik. Jak mieszam się z maleńkimi drobinkami betonu zdrapywanymi podeszwami butów, jak wsiąkam w wypełnione piaskiem przestrzenie pomiędzy ciężkimi płytami, jak przykrywają mnie papierowe opakowania po frytkach z Maka, zmięte paragony oraz gnijące liście. I wszystko jest w porządku, bo wydaje mi się, że właśnie tym przez całe życie miałem być – odrobiną dyskomfortu, gorącem w przełyku, sekundą satysfakcji, gdy zniknę i minę; myślą, która wyleci z głowy, nim zdąży dostrzec, że się w niej znajduje.
Leżę więc i gniję. Czekam aż wsiąknę w panele i przecieknę do sąsiada.
Myślę o tym, co po sobie zostawiam. Dziesiątki po stokroć przedeptanych śladów (dwa kroki do przodu, potem pięć do tyłu). Drżenie kącika ust i wrażenie uśmiechu, który nigdy się nie pojawia, u starych znajomych, gdy widzą mnie na Facebooku. Siwe włosy na głowie matki. Cieniutkie białe blizny u podnóża ud ukochanej osoby. McCartneya but (tak naprawdę to nie).
Rozdrapaną tkankę na mózgach osób, które miały przyjemność mnie poznać. Wylewały słoiki potu do wielkiej dziury, którą wykopałem sobie do przezimowania życia, żebym mógł kiedyś z niej wypłynąć, chwycić je za ręce i wsiąść z nimi na grzbiet gęsi, odlecieć wspólnie w cudowną podróż z dala od wszystkich zmartwień. Naiwnie wierzyły, że tak się stanie, że to syzyfowe topnienie zda się na coś dobrego, bo naopowiadałem im kiedyś kłamstw, że potrafię pływać.
Czuję się zbyt malutki, żeby dało się we mnie rzeźbić. Nieważne, w co ich czary zmienią mnie na moment – ja wiem, że i tak nie zmienię się na lepsze.
Będą myśleć, że są jakoś winni i z jednej strony uwiera mnie to strasznie, ale z drugiej to tak naiwne wierzyć, że ich joysticki były podłączone do konsoli. Ja też potrafię wstrzymać oddech, gdy przechodzę obok bezdomnego. Powiedzieć, że wcale nie śmierdzi, że ani troszkę mi nie przeszkadza, że zasnął na mojej klatce. Może sprawdzić nawet, czy jeszcze nie umarł, gdy przestanę słyszeć chrapanie (bo w końcu przestanę, tak jak pociągi za oknem, sunące samochody i wiatr grający na suchych gałęziach). Ale nie odkleję go od podłogi. Nie odkroję gnijącej skóry z ran ropiejących mu pod kurtką. Po prostu pozwolę mu wnikać powoli w krajobraz, stać się częścią czegoś żywego – klatki schodowej, skrzynki na listy i parapetu. Wrastać w świat głębiej z każdym chrapliwym oddechem, który pozostał mu jeszcze w płucach. I on nie będzie przez to mniej umierał. Ja będę przez to mniej zaparowany w lustrze.
Nie potrafiłem uwierzyć w żadne imię, które ktoś mi nadał, nieważne jak proste lub miękko wymruczane. Zawsze czułem, że jego dźwięk podróżuje wewnątrz mnie cichutko, szeptem po mojej ogromnej, zupełnie pustej przestrzeni. Bo gdybym miał się jakoś nazwać to chyba właśnie szeptem. Ulotnym, zanikającym mozolnie, zamkniętym w rozpadającej się gablocie.
Teraz jestem już szumem spływającym przez rysy w drewnianych panelach, przenikającym między ziarnami pyłu, z których sklejone są cegły. Przemierzającym swoją kamienicę. Mijającym bezdomne koty w piwnicy, zapamiętującym w tej ostatniej podróży pierwsze miauknięcia ich kociąt, żeby mieć jednak za czym tęsknić, a potem znikającym w chłodzie ciemności pod ziemią.
I już, i po wszystkim, i pękam w waszych głowach jak bańki mydlane.
Nie musicie mnie pamiętać. Ja sam wolę zapomnieć.

09.09.2024