piątek, 1 czerwca 2018

Hieny

Wszystko zaczęło się, gdy dziecko wypadło mi z trzeciego piętra.
A właściwie nie wypadło, tylko wyszło, zwabione jakimś widoczkiem za oknem, być może przelatującym ptaszkiem, spieszącym do gniazda. Trudno mi teraz powiedzieć, a jego już nie zapytam. Tak czy inaczej wyszło, kwiląc rozkosznie, a potem runęło w dół jak cegła, by zakończyć podróż dźwiękiem przypominającym rozkwaszanie arbuza. Stało się kuriozalnym, powykręcanym kształtem, kolejnym na mojej ulicy, gdzieś pomiędzy zabitym przez kota ptakiem, a wygniecioną foliową torbą. Nie zdążyłam go ocalić, bo spławiałam wtedy nieszczęsnego świadka jehowy, który stał się przez to pośrednio odpowiedzialny za jego śmierć.
Zapach padliny zwabił hieny. Przyszły pod mój dom niedługo po zdarzeniu, oblazły kamienicę ze wszystkich stron, wyjąc i błagając o jakiś maleńki ochłap.
Na początku nie rzucałam im nic. Nie dawały mi jednak spokoju, nieustannie szarpały spódnicę, nękały rodzinę oraz znajomych. Gryzły, szczekały i robiły pod siebie z radości, gdy udało im się chociaż polizać. A ja nie wytrzymywałam.
Rzuciłam więc palec. Zachciały całej ręki. Dałam im ją.
I tak oto odebrały mi wszystko. Najpierw pożarły gnijące resztki mojego dziecka, a potem szybko zaczęły podgryzać mnie. Stałam się ich niewolnicą, byłam na każde zawołanie. Kiedy chciały gwałcić, wypinałam się. Kiedy tylko posmakować, wchodziłam im pod jęzor. A gdy miały ochotę odgryźć mi rękę, to sama ją odrzynałam i rzucałam im z uśmiechem.
I tak zjadały mnie po kawałeczku, aż została tylko plama krwi.
Bul bul bul.
Więc wychłeptały ją i wyrzygały, by móc jeszcze skorzystać.

30.07.2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz