piątek, 29 czerwca 2018

Człowiek-słoń


Zaćpał mi się ostatnio przyjaciel. Byłem na jego pogrzebie i przedawkowałem pogardę, z którą żegnał go ksiądz. Złośliwe ludzkie szepty przekształciły mi się w uszach w spiralę i tak brzmiały, brzmiały, brzmiały bez cholernego końca. Wielu ludzi nie przyszło nawet na czarno, tylko tak zwyczajnie, z ulicy. Łatwo przyszli, łatwo poszli, rzucając mimochodem coś typu:
- Jaka szkoda. Taki młody chłopak.
Plus naturalnie ploteczki:
- Podobno znaleźli go martwego pod śmietnikiem!
- Nie, nie, mi sąsiadka mówiła, że na klatce schodowej. Dwa dni go nie ruszali, bo myśleli, że spał. W końcu straż miejską wezwali, tamci pogotowie i zabrali go w worku.
Jak śmieć, jak odpad, jak kota, zdrapanego z chodnika.
Nawet świat się nie przejął, bo pogoda po pogrzebie była tak obrzydliwie zwyczajna. Nie za ciepło, nie za zimno. Nie pada, nie wieje, nawet słońce nie praży. Niebo zachmurzone idealnie w pięćdziesięciu procentach. Pewnie księżyc pod wieczór też objawi się w połowie.
Zaś pogrzebanego spotkałem, gdy wracałem do domu.
W sumie nawet się nie zdziwiłem.
- No siemasz - powiedział. - Masz ognia?
Kiwnąłem głową, podałem mu zapalniczkę, wyciągnąłem fajki z kieszeni.
- Jak było w trumnie? - spytałem.
- Zajebiście duszno - odpowiedział, przypalając mentolowego papierosa. Zawsze śmiałem się z niego, że pali jakieś gówno dla pedałów i gospodyń domowych. Nie przejmował się, bo był z dziesięć pięter ponad to. - No a jak było na pogrzebie?
- Tak samo. - Zapaliłem swojego. - I nikt nawet nie urządził ci stypy.
- No ba! - prychnął. - A kto miałby, kurwa, urządzić? Połowa znajomych posrała się z radości, rodzina nie ma grosza przy duszy, a ciebie nikt nie lubi i nikt by nawet nie przyszedł.
- W sumie racja. Poza tym też nie mam grosza przy duszy.
Zaciągnąłem się z całych sił, wykorzystując każdy nanometr sześcienny płuc. Aż dym zamieszkał mi w gałkach ocznych, w końcówkach włosów, w paznokciach u stóp. Aż wypełnił wszystkie pory i wydostał się przez uszy. Aż mój egzystencjonalny rak porzygał się z przejedzenia.
- Czego właściwie chcesz? - spytałem.
- Chciałem sprawdzić, czy wyrzuty sumienia powiesiły cię już na żyrandolu. Gdyby to zrobiły, to chętnie bym cię trochę podyndał, by uczcić stare dobre czasy.
- To nie moja wina, że się zabiłeś, pojebie.
- Wmawiaj to sobie dalej. Jak zobaczysz dziecko tonące w Wiśle, to też pójdziesz sobie i powiesz, że to nie ty wpierdoliłeś je do wody. Taki już z ciebie typ. Poncjusz, kurwa, Piłat. Wiedziałeś, ale nie zadzwoniłeś. Urwałeś kontakt, gdy życie mi się zjebało. Udawałeś, że nie istnieję.
- To był twój wybór, stary. Ja ci nie wpychałem strzykawki w dłoń.
- Ani jej nie zabrałeś. - Splunął na chodnik żółtą, kleistą flegmą. - Mój wybór, kurwa, mówisz? Jasne. Całe życie wybieram kamień przeciwko papierowi, bo tak mi się podoba. A ludzie mówią: brawo stary, chwytaj stery swojego życia! Jak chcesz, to napierdalaj głową w ścianę!
- Wracaj do grobu i daj mi spokój - poprosiłem grzecznie.
- Żebyś dalej mógł być zjebem bez przyszłości i przeszłości? Tak jak sobie wybrałeś?
- Ja leczę się psychotropami, a nie zaleczam heroiną.
- Ja po heroinie byłem szczęśliwy, a ty po psychotropach zepsuty. Taką masz, kurwa, terapię. Unikanie, uciekanie, spierdalanie. Jak wtedy, gdy zobaczyłeś mnie na przystanku. Kaptur na głowę i chuj, wcale mnie tu nie ma. Chociaż widziałeś, że wkrótce zdechnę.
Nie odpowiadaj. Nie odpowiadaj. Nie odpowiadaj.
- Przepraszam - odpowiedziałem.
- Ciut za późno, ale dobra, niech ci będzie. - Uśmiechnął się w naprawdę obrzydliwy sposób, od ucha do ucha, jak Grinch. Zawsze się tak uśmiechał, a ja zawsze odwracałem wtedy wzrok. Bałem się, że wszystkie pryszcze na jego twarzy popękają i zaleją mnie wodospadem ropy. - Potowarzyszę ci jeszcze, chłopie. Odprowadzę cię do domu, dobra?
- Jasne. Powspominamy stare dobre czasy.
I szliśmy tak sobie, ja od strony bloków, on od strony jezdni. On opowiadając zabawne historie z naszego wspólnego życia, ja milcząc, chichocząc tylko co parę chwil. Aż w końcu weszliśmy na wyjątkowo ruchliwą ulicę. Aż zobaczyłem samochód, zapieprzający jak błyskawica.
Auto walnęło w mojego martwego ziomka ułamek sekundy po tym, jak go popchnąłem. Odrzuciło go na parę metrów, rozbiło głowę jak arbuza, a potem przejechało jeszcze po nim i zakopało w jego ciele jak w błocie. Próbowało wycofać, wywołując fontannę krwi.
I każda kropla spadła na mnie. I paliła jak pierdolony kwas.
Wszędzie był dym, wszędzie był ból i zapach palonego ciała. Próbowałem się otrzeć, ale palce grzęzły mi w roztopionej skórze. Chciałem wrócić do domu, albo pójść do szpitala, ale zabłądziłem w kłębach szarości. Nie mogłem się nawet dotknąć, bo dawno już wyżarło mi opuszki palców.
W końcu uderzyłem w jakąś szybę. Przejrzałem się w niej.
No jasne. Stopiło mi całą twarz. Wyglądałem jak jebany człowiek-słoń.
27.4.2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz