środa, 22 marca 2023

Jesteś martwą ćmą, która wciąż macha skrzydłami

Masz wielkie oczy, które czasami we mnie wbijasz, trochę z błaganiem, maślanym i miękkim, a trochę z nakazem, zimnym oczekiwaniem, aż wreszcie coś zrobię, naprawię i może choć raz tego nie spieprzę. Ale ja nie wiem, na co liczysz. Nie zbiorę każdej łuski twojego naskórka i nie ulepię cię z powrotem, bo nie jestem rzeźbiarzem. Miałem dwóję z techniki.
Czasami próbuję złożyć cię z maleńkich fragmentów i wychodzi potwór.
Napierdalam go wtedy kijem, aż przestanie się ruszać.
No i trochę wiem, że to moja wina, choć lubię udawać, że wcale nie, i grać zaskoczonego, gdy pytasz, co się stało. Ja? Ja nie mam pojęcia. Może ktoś inny urwał ci kawałek policzka. A gdy nie zostanie z ciebie już nawet szkielet, tylko dym z papierosów i kurz na szafce nocnej, to powiem „sorry, mordo, nie chciałem” i schowam łeb w popiele.
I teraz też sorry, mordo.
Siedzę przy tobie z obieraczką do warzyw i wycinam cię po kawałku, długim i zakręconym, jak resztki ołówka z temperówki. A jak złapiesz mnie za rękę, to mówię, że nie moja ręka. Wiem, że to złe. Ale ty też potrafisz długo udawać, że jesteś cała i zdrowa.
To tak, jakbyś mnie zachęcała do podgryzania. Dajesz ciche przyzwolenie, a potem wszystko jest na mnie. Ja muszę cię posprzątać, jak się rozpadniesz. A potem wytrzymać, że cię nie ma, choć kołdra się tobą lepi, a fifka wydmuchuje z ciebie kółka. A gdy wreszcie się pojawisz, to znowu muszę cię nosić, znowu muszę cię wyjąć i klepnąć w dupę, żebyś zapłakała.
I co mam zrobić z tym, że jeszcze raz cię zepsułem?
Jesteś już tylko macicą, taką poduszką-pierdziuszką w kształcie diabła. Patrzę na ciebie z lekkim zaskoczeniem, bo nie rozumiem, dlaczego właśnie nią. Chcesz mnie ukarać za to, że znów spieprzyłem? Czy zachęcić, żebym cię ratował? Przecież nie mam pojęcia jak.
Gdybym wiedział, byłoby inaczej. Naprawiałbym cię po kawałku, za każdym razem, gdy jakiś oderwę. Budowałbym cię na nowo, może troszkę po swojemu. I może byłoby spoko. Gdybym zgubił kawałek ciebie, uzupełniłbym sobą. Moją szyją, moim policzkiem, moim ramieniem. Pewnie, byłoby mnie wtedy nieco mniej, ale mnie i tak jest tak cholernie, zajebiście dużo.
No, ale nieważne, bo i tak nie umiem. Mogę sobie pomarzyć.
Teraz będę patrzył, jak leżysz i krwawisz, aż w końcu umrzesz i pozostanie obserwować, jak się rozkładasz. Potem może cię wypalę albo wciągnę nosem.
A potem przecież i tak wrócisz.

09.10.2021

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz