Miałem
być zamrażarką, a ty miałaś być lodami (choć chyba odwrotnie, bo to mnie wkłada
się w ciebie). Zamiast tego jesteś kurzem w sypialni, na maleńkiej szafeczce,
którą stawia się przy łóżku. Ja czystym miejscem, które zostaje, gdy zabierze
się z niej ramkę na zdjęcia.
Próbowałem
złapać słońce nad Wielką Piramidą
w Gizie. Świecącą kulkę, jak żarówka w największej z lampek nocnych.
Wyciągnąłem rękę i chwyciłem je dwoma palcami, ale ty źle stałaś (a może to ja
zwaliłem sprawę?). Rozległ się sztuczny, nagrany dźwięk migawki. Na zawsze
pozostałem pół centymetra od celu. Zamrożony, nie mogąc go dosięgnąć - najpierw
na ekranie Samsunga, potem monitora LG, a wreszcie na papierze fotograficznym,
szafce i w mojej walizce.
Obok
pustego miejsca wciąż stoi twoje zdjęcie. Przechylasz na nim krzywą wieżę w
Pizie, naprężając mięśnie ze wszystkich sił. Usiłujesz ją przewrócić,
roztrzaskać o naszą sypialnię, ale ona nie zamierza się poddać. Nie wszystko
potrafisz zniszczyć. Mnie tak.
Ja
rozbiłem się o kafelki w kuchni i rozsypałem w suchą psią karmę. Powinienem w
chipsy albo płatki śniadaniowe. Wtedy chociaż byś mnie zjadła, a tak nawet
kundel mną wzgardził, wyminął ostrożnie, kierując się do miski z wodą. A ty
zmiotłaś moje resztki na szufelkę i wyrzuciłaś do śmieci.
Może
szczury się najedzą.
Czasami
wyobrażam sobie, że leżę gdzieś na brudnej ziemi, a one podgryzają mi palce.
Dochodzę wtedy do wniosku, że dawno już pożarły nas oboje (gdy minęła nam data
przydatności do spożycia). Buszują w naszych ciałach, mają mokre pyszczki.
Ambrozja.
Krew
smakuje bardziej niż twój nadstawiony policzek. Nasmakowałem się jej, gdy twój
brat wpadł z wizytą, z dwoma Harnasiami w siatce. Sam wypił obydwa.
Wiem,
że zasłużyłem. Ale pamiętam też twój uśmiech, gdy upadłem na dno. Twarz miałaś
czerwoną (później stała się sina), oczy błyszczące, ząbki bielutkie, ostre jak
sztylety. Wbiłaś mi je w szyję, jak kiedyś wbijałaś w ramię. Wychłeptałaś
wszystko do ostatniej kropli, pozostawiając pustą skorupę. Schowałem w niej
pogardę listonosza, gdy przynosił wezwanie na komendę.
Wzrok
twojego ojca, gdy minęliśmy się kiedyś na ulicy.
I
twój głos, gdy mówiłaś "No, dawaj!".
Kibel
w pociągu cuchnie okropnie, a ja wspominam dzień, w którym przyniosłaś walizkę
do naszego mieszkania (dziś mam tę samą i nie przeszkadza mi, że jest w białe
misie). Zjedliśmy kolację, napiliśmy się wina, a potem wszedłem po tobie do
łazienki i pomyślałem, że przynajmniej wspomnienia będą pachnieć ładnie.
Myliłem się. Dominuje w nich smród.
Twój
własny smrodek, za którym troszkę tęsknię.
2.3.2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz